Post-nothing
2009, Unfamilliar
8.0
Szastając w centrum handlowym hajsem ze sprzedaży promosów na allegro, zastanawialiśmy się wraz z Nicole i Roxette, co może oznaczać tytuł debiutu tej chujowo brzmiącej z nazwy grupy. Teorie padały, znacząc swoimi ścierwami kolejne łazienki, w których wsypywaliśmy w siebie nawzajem tony kokainy. Temat wracał ilekroć zmienialiśmy dyskotekę. Wypłynął także przy wyborze deski surfingowej dla Nicole. Ostatecznie jednak Roxette utrafiła w sedno, choć raczej nie przykłada większej wagi do muzyki: Post-nothing, bo tak serio rzecz biorąc, jednostkowo, nie jesteśmy po niczym. Nie przeżyliśmy niczego, zawsze będąc przed wszystkim; bez szans na przetrwanie choćby inicjalnej tylko tortury zapodanej przez hipotetycznych hitlerowców 2.0. Akapit dzięki uprzejmości pani Terakowskiej.
O świcie, zmęczeni nagrywaniem na wideo lubieżnych chwil w łóżku i bezczeszczeniem zdjęć naszych rodziców, legliśmy obok siebie w satynie, rozważając w ciszy, co jest bardziej cool niż charczące zajebiście gitary, mocna stoner popowa perka, teksty o wadze ripost dla wiodących systemów filozoficznych i cwelenie MGMT. Nie wiadomo, ale znak równości z Japandroids. Ponieważ na chwilę obecną nie słuchamy niczego innego spod tego znaku zodiaku. Ja jestem strzelcem, Nicole lwem, Roxy wagą, a Japandroids to wąż. Szorstki, czepiający się ubrań gad, fakturą linkujący wygarbowane tuatary lub warany. Tarantula, która opuściła terrarium i uwiła zastępcze gniazdo w pudle gitary. Ze strachu przed ruszeniem akustyka z bestią w środku, wszystko zelektryfikowało się i w mózgach mamy serotoninową burzę, a w oku cyklonu tłusty guzik repeat jak l'anus solaire.
Myślimy cytując Batailla i Molestę, czujemy niestety jedynie parafrazując Douglasa z Gorączki lub Instynktu. Wszystko to na papierze brzmi strasznie, jak gdybym pisał o płycie nagranej przez pedofili, próbujących się zbliżyć do swoich ofiar poprzez afirmację szczeniackiej afirmacji życia (We used to dream / I don't want worrying about dying albo piękny, shoegazujący opener). Ale ukąsił mnie kruk, więc widzę w ultrafiolecie i nie dostrzegam tu kłamstwa (możliwe, że dzięki faworyzowanemu I Quit Girls, wystarczająco dorosłemu w transowej niemal-poetyckości). Być może jednak starzeję się tylko i chcę wierzyć albo to zwyczajny powrót popędów, które wyparłem, gdy Six. by Seven się skończyli. To co dawało mi Six. powraca tutaj, nie w tak męskiej i agresywnej formie, za co wypada być nawet wdzięcznym z uwagi na lato i przeceny. Wystarcza mi reminiscencja tamtej otoczki, skrzyżowana z nowym Franzem oraz singlami z Nights Out Metronomy. Plusem jest też to, że epigoni frontu Swervediver-Dinosaur Jr. chwilowo zamilkli, Post-nothing zaś udatnie partneruje zeszłorocznemu noisowi Wye Oak w odnowie tych inspiracji poprzez peklowanie w popie.
Jedno poważne beware jednakże: wszystko jest tu uzależnione od najbardziej aktualnego nastroju odbiorcy. Przy niewielkim nawet przytłumieniu czakr, energia bijąca z tego albumu raczej irytuje niż podnosi na duchu. Paradoksalnie można stąd jednak zaczerpnąć kolejny atut: nie zużyje się tak szybko, szczególnie, że niepodważalnie jest to jedna z tzw. płyt towarzyszących, bliskich aurze debiutanckich płyt Interpolu czy She Wants Revenge, rozmawiających z tobą, kiedy jesteś młody i dużo czasu spędzasz samotnie w transporcie miejskim. Niedługo znowu wszystko się przełamie i wrócą liryki o miastach-wampirach, a póki co sunset, girls, cool disaster, she wears nothing / can't resist etc. No i jeszcze: we can french kiss some French girls. Spoko. Gdybym pisał o Cut Copy również wystawiłbym 8.0 i to asocjacyjne napomknienie o nich wydaje się być przy okazji rozmowy o Japandroids nieprzypadkowym. Te dwie gwiazdy suną po prostu równolegle po firmamencie ludzkiej emocjonalności! Szaleństwo.
myspace
O świcie, zmęczeni nagrywaniem na wideo lubieżnych chwil w łóżku i bezczeszczeniem zdjęć naszych rodziców, legliśmy obok siebie w satynie, rozważając w ciszy, co jest bardziej cool niż charczące zajebiście gitary, mocna stoner popowa perka, teksty o wadze ripost dla wiodących systemów filozoficznych i cwelenie MGMT. Nie wiadomo, ale znak równości z Japandroids. Ponieważ na chwilę obecną nie słuchamy niczego innego spod tego znaku zodiaku. Ja jestem strzelcem, Nicole lwem, Roxy wagą, a Japandroids to wąż. Szorstki, czepiający się ubrań gad, fakturą linkujący wygarbowane tuatary lub warany. Tarantula, która opuściła terrarium i uwiła zastępcze gniazdo w pudle gitary. Ze strachu przed ruszeniem akustyka z bestią w środku, wszystko zelektryfikowało się i w mózgach mamy serotoninową burzę, a w oku cyklonu tłusty guzik repeat jak l'anus solaire.
Myślimy cytując Batailla i Molestę, czujemy niestety jedynie parafrazując Douglasa z Gorączki lub Instynktu. Wszystko to na papierze brzmi strasznie, jak gdybym pisał o płycie nagranej przez pedofili, próbujących się zbliżyć do swoich ofiar poprzez afirmację szczeniackiej afirmacji życia (We used to dream / I don't want worrying about dying albo piękny, shoegazujący opener). Ale ukąsił mnie kruk, więc widzę w ultrafiolecie i nie dostrzegam tu kłamstwa (możliwe, że dzięki faworyzowanemu I Quit Girls, wystarczająco dorosłemu w transowej niemal-poetyckości). Być może jednak starzeję się tylko i chcę wierzyć albo to zwyczajny powrót popędów, które wyparłem, gdy Six. by Seven się skończyli. To co dawało mi Six. powraca tutaj, nie w tak męskiej i agresywnej formie, za co wypada być nawet wdzięcznym z uwagi na lato i przeceny. Wystarcza mi reminiscencja tamtej otoczki, skrzyżowana z nowym Franzem oraz singlami z Nights Out Metronomy. Plusem jest też to, że epigoni frontu Swervediver-Dinosaur Jr. chwilowo zamilkli, Post-nothing zaś udatnie partneruje zeszłorocznemu noisowi Wye Oak w odnowie tych inspiracji poprzez peklowanie w popie.
Jedno poważne beware jednakże: wszystko jest tu uzależnione od najbardziej aktualnego nastroju odbiorcy. Przy niewielkim nawet przytłumieniu czakr, energia bijąca z tego albumu raczej irytuje niż podnosi na duchu. Paradoksalnie można stąd jednak zaczerpnąć kolejny atut: nie zużyje się tak szybko, szczególnie, że niepodważalnie jest to jedna z tzw. płyt towarzyszących, bliskich aurze debiutanckich płyt Interpolu czy She Wants Revenge, rozmawiających z tobą, kiedy jesteś młody i dużo czasu spędzasz samotnie w transporcie miejskim. Niedługo znowu wszystko się przełamie i wrócą liryki o miastach-wampirach, a póki co sunset, girls, cool disaster, she wears nothing / can't resist etc. No i jeszcze: we can french kiss some French girls. Spoko. Gdybym pisał o Cut Copy również wystawiłbym 8.0 i to asocjacyjne napomknienie o nich wydaje się być przy okazji rozmowy o Japandroids nieprzypadkowym. Te dwie gwiazdy suną po prostu równolegle po firmamencie ludzkiej emocjonalności! Szaleństwo.
myspace
Nie na temat, ale Rojek Tiny Vipers ściągnął na Offa. Fajnie?
OdpowiedzUsuńOstatnio się śmiałem z Rojka we własnym przedpokoju, ale teraz to bardzo publicznie cofam i zaczynam zdejmować buty przed drzwiami. Cheers!
OdpowiedzUsuńco za pretensjonalna recka nabazgrana przez jakas egzaltowana personę z przerostem naiwnej nastolatkowej fantazji. dno. a płyta dobra.
OdpowiedzUsuńno to dzięki, bo to recka w stylu moderne, pało: opowiadający o dziele przejmuje jego język. powtórz Sienkiewicza, żeby załapać o co chodzi w stylizacjach.
OdpowiedzUsuń