Taradiddle
2009, Digitalis
6.9
Przypadkowo, fragment opowiadaniu And Stanisława Czycza wydaje się być bliską ideału ekfrazą Taradiddle:
jestem z matką w lesie, jakby ogromnie daleko od domu, ta nie kończąca się niedziela, wszystko ogromnie dalekie słabe prócz tych zieleni i drzew i niebo wyjaśniałe do prawie lśnienia, cicho i głos jakiegoś ptaka czy gdy słyszę świerszcze to tylko dzwonienie ciszy, pagórkowata polana duszne wonie zielsk albo idziemy dnem wąwozu, zielonym od okrągławych liści jakichś roślin, to macki tej do szaleństwa ciszy i zieloności, uderza gdzieś daleko dzwon, potem kilka, matka wymienia jakiś odległy klasztor, słyszę je jak przez wodę, to zatopione dzwony, razem z tym klasztorem, zatopione jak my, w tej zielonej w tej do bólu mdlącej baśni, już z niej nie wyjdziemy, nie będzie nigdy domu, nigdy końca tej niedzieli, jest mi słabo, do szaleństwa to samo, bez końca, jak gdy będę czytał kiedyś później bajkę o rusałkach i jakichś jeziorach podobną do wielu już znanych lecz w tej, w tej, nie wiedziałem, dalekie, coś mdląco słodko, coś się powtarzało, miałem to w sobie już po paru kartkach, i dalej było nic tylko echo tego (...) i śniło mi się to po nocach tak wirujące wokół mnie daleko od wszystkiego
jestem z matką w lesie, jakby ogromnie daleko od domu, ta nie kończąca się niedziela, wszystko ogromnie dalekie słabe prócz tych zieleni i drzew i niebo wyjaśniałe do prawie lśnienia, cicho i głos jakiegoś ptaka czy gdy słyszę świerszcze to tylko dzwonienie ciszy, pagórkowata polana duszne wonie zielsk albo idziemy dnem wąwozu, zielonym od okrągławych liści jakichś roślin, to macki tej do szaleństwa ciszy i zieloności, uderza gdzieś daleko dzwon, potem kilka, matka wymienia jakiś odległy klasztor, słyszę je jak przez wodę, to zatopione dzwony, razem z tym klasztorem, zatopione jak my, w tej zielonej w tej do bólu mdlącej baśni, już z niej nie wyjdziemy, nie będzie nigdy domu, nigdy końca tej niedzieli, jest mi słabo, do szaleństwa to samo, bez końca, jak gdy będę czytał kiedyś później bajkę o rusałkach i jakichś jeziorach podobną do wielu już znanych lecz w tej, w tej, nie wiedziałem, dalekie, coś mdląco słodko, coś się powtarzało, miałem to w sobie już po paru kartkach, i dalej było nic tylko echo tego (...) i śniło mi się to po nocach tak wirujące wokół mnie daleko od wszystkiego
Pod okładką nadającą się na EPkę z nagraniami odrzuconymi przez Cult of Lunę w procesie nagrywania Somewhere Along the Highway, skrywa się medytacyjny psych-folk stworzony gdzieś w ostępach Kanady przez dwóch gości. Jeden jest gruby i ma okulary, a drugi gra na perkusji. Porzucając jednak żarty: oto kawałek czegoś interesującego. Już i tak lakoniczna, standardowa dla powierzchownie rozpoznanej tu stylistyki, akustyczna gitara szybko rozmywa się, coraz wyraźniej ustępując miejsca ciepłym, eterycznym dronom. W masie dodatków, teł i żywej pulsacji czai się atmosfera czegoś cholernie mrocznego i to randomowe wspomnienie Cult of Luny nie jest całkiem pozbawione sensu.
Różnica jest taka, że nie może tu być mowy o kulcie czegokolwiek wymyślonego przez człowieka, żadne bóstwo, a raczej czysta wizualizacja. Impresjonistyczne obrazowanie od nadawcy, zaklęte w muzykę, w jak najmniej naruszonej formie przemieszczone aż do odbiorcy. Na poparcie tego poruszenia wyobraźni niesamowicie przemyślany kontrast klamry opener-closer. Finalny drone, zadziwiająco naturalny i organiczny, napomyka o new age'owskich skłonnościach Eno, inicjalny zaś glitch-ambient, swoją jasnością oraz płynną konsystencją parafrazuje równie wielkie sprawy. Mnogość możliwych do przeprowadzenia dowodzeń, interpretacji, rozpoznań jest opcją, lecz liczy się przygoda. Z czasem uwydatnia się więc jako dominanta, charakterystyczny dla konwencji lęk, przeczucie zagłady zobrazowane najlepiej puszczanym od tyłu wypchnięciem przez ziarno pierwszego kiełka. Emocje te pojawiały się już niejednokrotnie w formie równie nieuchwytnych asocjacji, np. przy okazji wielu mniej lub bardziej wyraźnych szkiców Elvruma. Wymagające dotarcia się, ale godne zachodu doświadczenie, bo przecież, że nie tylko płyta.
Różnica jest taka, że nie może tu być mowy o kulcie czegokolwiek wymyślonego przez człowieka, żadne bóstwo, a raczej czysta wizualizacja. Impresjonistyczne obrazowanie od nadawcy, zaklęte w muzykę, w jak najmniej naruszonej formie przemieszczone aż do odbiorcy. Na poparcie tego poruszenia wyobraźni niesamowicie przemyślany kontrast klamry opener-closer. Finalny drone, zadziwiająco naturalny i organiczny, napomyka o new age'owskich skłonnościach Eno, inicjalny zaś glitch-ambient, swoją jasnością oraz płynną konsystencją parafrazuje równie wielkie sprawy. Mnogość możliwych do przeprowadzenia dowodzeń, interpretacji, rozpoznań jest opcją, lecz liczy się przygoda. Z czasem uwydatnia się więc jako dominanta, charakterystyczny dla konwencji lęk, przeczucie zagłady zobrazowane najlepiej puszczanym od tyłu wypchnięciem przez ziarno pierwszego kiełka. Emocje te pojawiały się już niejednokrotnie w formie równie nieuchwytnych asocjacji, np. przy okazji wielu mniej lub bardziej wyraźnych szkiców Elvruma. Wymagające dotarcia się, ale godne zachodu doświadczenie, bo przecież, że nie tylko płyta.
download : myspace
Akurat słuchałem godzinę temu tego, dobrze. Płyta ta jest za krótka. Ale miło, że ktoś tego jeszcze słuchał i nawet napisał językiem dziennikarskim do kwadratu ;)
OdpowiedzUsuń