In the Dream of the Sea Life
2009, Act So Big Forest/Indiecater
8.2
Muzyce nie wystarcza tworzywa, aby być naprawdę plastyczną. To nieosiągalny ideał i można nań dźwięk jedynie stylizować. Iluzja zyskuje sporo na sile dzięki symbolom. W przypadku Candy Claws, warstwy białego szumu, przewalające się lubieżnie po gładkich podkładach, to oczywiście znak na lato, nagrzane godziny lipcowych dni, kiedy wszystko jest prześwietlone i jawnie śni o obezwładnieniu pożądaniem. Zbyt statyczna forma pod taką treść? Ok: odpowiednie zagęszczenie i dynamizacja do shoegaze'u, ruchliwego, kapryśnego i bardziej ekshibicjonistycznego niż z zasady introspektywny ambient. Wokal rozwichrzony aż do niezrozumiałości to znak na niewystarczającą moc opisową języka, upokorzonego przez niewyrażalną tajemnicę morza tak dobitnie, że musi współpracować z bulgoczącą, onomatopeiczną elektroniką opartą na mimetycznym naśladownictwie wodnego mikrokosmosu.
To wszystko w książce, którą Candy Claws się inspirowali: Morze wokół nas Rachel Louise Carson. Z tymże jest to pozycja raczej niezbyt przygodowa, a bardziej relacyjna, paranaukowa (część serii Rodowody cywilizacji). Nudy, a więc już warto kłamać i nałożyć na ocean trochę balearycznej rozkoszy (z upływem płyty coraz bardziej zawiesistej). Z tych cech, inspiracji i przynależności gatunkowych, wyłania się idealna pozycja na lato: impresjonistyczna błyskotka nawiązująca do tak mocarnych albumów jak Endless Summer czy Tropism, ale przystępna jednocześnie dla sympatyków Pains of Being Pure at Heart i innych, wysoce estetycznych hedonizmów. Rzadko kiedy słyszy się takie nastawienie na ewokatywność, że pociąga ono za sobą rezygnację z czystości brzmienia. Niekiedy materiału wydarza się tutaj za dużo, ścieżki ścierają się ze sobą, a wokale bywają spychane do offu przez samą ideę słodkiego sztormu. Potrzeba wykreowania obrazu niejednokrotnie zaważyła ujemnie na formalnej stronie dzieła, co ludzkość dzieli z muzyką bez mrugnięcia okiem.
To wszystko w książce, którą Candy Claws się inspirowali: Morze wokół nas Rachel Louise Carson. Z tymże jest to pozycja raczej niezbyt przygodowa, a bardziej relacyjna, paranaukowa (część serii Rodowody cywilizacji). Nudy, a więc już warto kłamać i nałożyć na ocean trochę balearycznej rozkoszy (z upływem płyty coraz bardziej zawiesistej). Z tych cech, inspiracji i przynależności gatunkowych, wyłania się idealna pozycja na lato: impresjonistyczna błyskotka nawiązująca do tak mocarnych albumów jak Endless Summer czy Tropism, ale przystępna jednocześnie dla sympatyków Pains of Being Pure at Heart i innych, wysoce estetycznych hedonizmów. Rzadko kiedy słyszy się takie nastawienie na ewokatywność, że pociąga ono za sobą rezygnację z czystości brzmienia. Niekiedy materiału wydarza się tutaj za dużo, ścieżki ścierają się ze sobą, a wokale bywają spychane do offu przez samą ideę słodkiego sztormu. Potrzeba wykreowania obrazu niejednokrotnie zaważyła ujemnie na formalnej stronie dzieła, co ludzkość dzieli z muzyką bez mrugnięcia okiem.
myspace
zachęcony twemi słowami jak i również odsłuchem majspejsowym skusiłem się na ten album i czekam teraz na przesyłkę. naprawdę dobra to rzecz!
OdpowiedzUsuńtak, na myspace, pod instrukcją nabycia płyty, są darmowe linki do paru wcześniejszych kawałków i ich też warto sobie posłuchać, chociaż niewątpliwie to tutaj to ich pierwsze 'dojrzalsze' wydawnictwo, bo sukces jeśli chodzi o zamknięcie wizji w namacalny nośnik. cheers!
OdpowiedzUsuń