sobota, 20 czerwca 2009

Sunset Rubdown - Dragonslayer

Sunset Rubdown
Dragonslayer

2009, Jagjaguwar



5.4



Gdybym kiedyś zapodał takie czary jak przedział 02:40-03:10!-03-25 Silver Moons, zapewne też nie powstrzymałbym się od spożytkowania tego jako wizytówki. Fascynacja openerem wpływa ujemnie na odbiór pozostałych kawałków, operujących już bardziej standardowym indie-rockowym song-writingiem, ale trzeba przyznać, że cierpliwie obcując z całością, można uznać ją za grower wymagający uleżenia się. Idealnie dopasowane tonacją damskie wsparcie (Camilla Wynn Ingr) dla wokalu Kruga jest tutaj na pewno kartą przetargową umożliwiającą przełknięcie charakterystycznej maniery człowieka dzielącego swój czas między SR a Wolf Parade.

ALE: od niedocenionego, bo wydanego o półtora roku za wcześnie, Random Spirit Lover, trochę się SR odwrócili od rzygania flakami i teleportacji w środek ogniska rozpalonego przez Flaming Lips, co niestety = deficytowi dziwnego, tajemniczego piękna. Jest go na Dragonslayer mniej, ubranego w przymałe dlań ciuszki interpolowej poetyki. Niezaprzeczalnie solidne Idiot Heart czy Black Swan wprowadzają jeszcze trudne do rozstrzygnięcia igranie z konwencjami, ale takie Apollo And the Buffalo And Anna Anna Anna Oh! wzbogaca zbędnie repetowane skandowanie jedynie solówką słabo stylizowaną na kiczowatą, rockową balladę. Równie zabawnie brzmi tu wokal Camilli, z trudem, jakby z obowiązku, wpasowanej w ciasną i płaską, jak przenośny wymiar, przestrzeń tego kawałka-wpadki.

SR odstręczają tak samo jak Of Montreal: drażniąc nawarstwianiem w piosenkach kolejnych kubistycznych konturów *czegoś tak bardzo Innego*. Przykładem ponad dziesięciominutowy closer Dragonslayera, operujący większością dostępnych gitarowej muzyce sposobów ekspresji. Obsesyjny, bliski słowotoku eklektyzm stawia obok siebie nie tylko skrajnie różne genres, ale przede wszystkim dramatycznie słabe dłużyzny obok sekund maksymalnej charyzmy. Atakowany nieuzasadnionym chaosem song-writing udaje się w ostatniej chwili ratować czymś lo-fi, czymś barwnym i ciepłym, jakby wyrwanym z '60 czy '70. Melodie zachowują old-schoolowo art-rockowy charakter: przeciągane z lekka, balansują na granicy estetycznej ekonomii. Teksty zasługują czasami na miano literackich, mimo iż przywołują zazwyczaj jedynie którąś wersję topiki Szkoły uczuć. Sumując: bardzo dziwny, miejscami nie do zdzierżenia, broniący się przebłyskami geniuszu, bliźniak niemal równolegle wydanego Bitte Orca Dirty Projectors.

2 komentarze:

  1. nu-indie? jebłem ;D
    płytka średnia, do Shut up I am dreaming daleko. Ale widziałem tu większe gówna z wyższą oceną, ale ok ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. 1) dla mnie pierwiastki są; dla ewentualnego rozstrzygnięcia możemy przedstawić swoje definicje, a potem wskazywać konkretne przedziały czasowe płyty, 2) płytka średnia - ocena średnia; byłoby 4.7, gdyby nie zajebiste otwarcie. Elo, dzieciak

    OdpowiedzUsuń