Bitte Orca
2009, Domino
8.3
Na pierwszy rzut oka to układ hamująco niemożliwy, ale gdyby zaistniał, na co ma się ochotę już podczas tego samego inicjalnego wejrzenia, kontakt zapowiada się satysfakcjonująco. Dla odciągnięcia uwagi od swojej prywatności, gotowe byłoby plastycznie nakreślić szyderczą wizję waszego zachowania tuż po otrzymaniu newsa o śmierci całej rodziny w pożarze. Jednakże trudno pozbyć się przeczucia, że to samo naczynie zawiera też żywą inteligencję, wyobraźnię i poczucie humoru. Przede wszystkim należy więc zdementować pogłoskę: to naprawdę ludzka płyta. Ludzie bywają AŻ TAK DOBRZY, tylko się od tego odzwyczailiście. Wińcie własną pobłażliwość wobec siebie i chętkę na wstąpienie do klubu cieniasów liczących na sztukę w kwestii zapomnienia i prowokowania uśmiechu. Uśmiechu, Boże! Bitte jest mniej więcej tak trudna jak wyobrażaliście sobie, że powinniście być, aby odbierano was jako skomplikowanych i interesujących. Ile procent maski przeznaczyliście w tej wizji na uśmiech? No właśnie. Raczej puchło wam ego na myśl, że tym samym staniecie się także odpychający, że może będą wam zazdrościć i skrycie podziwiać. A co jest bardziej obezwładniająco atrakcyjne i pierwotnie pociągające niż rzeczy odpychające? Może i drobiazgowo dozowane piżmo, ale nie chodzi o to, żeby mieć odpowiedź na każde pytanie.
Można więc ten album interpretować jako dość pretensjonalny projekt stworzenia tła muzycznego dla bezkompromisowej i pseudononkonformistycznej młodzieńczej persony. Jak już zaznaczałem spora część przekazu to zwyczajna iluzja, bo pewnych rzeczy nie da się zachować - czas odbiera je bezpowrotnie i można o nich tylko sugestywnie opowiadać. Takie kawałki jak No Intention oraz Fluorescent Half Dome, jakby naturalną koleją rzeczy umieszczone pod koniec płyty, uprzytamniają, że za tym całym migotaniem i maniakalnością ukrywa się sardoniczny dorosły, który dzięki swojemu wykształceniu, erudycji i, trzeba przyznać, charyzmie, dał radę oszukać monstra stojące na straży klucza do zrealizowania eksperymentalnego popu i zdobył w tej grze większy score niż modne dzieciuchy. Tyle, że nawet jeśli jest to tylko dopieszczony w swojej sztuczności konstrukt myślowy, to nie przypomina wydmuszki. Przeważnie jest zobowiązujący, prowokujący, a nawet wyzywający. Chce się to wszystko przyszpilić i zamknąć w gablocie, najlepiej trafną jednozdaniową refleksją, ale Bitte najczęściej się wymyka, co gorsza nie przez oryginalność, którą można by łatwo polubić za poszerzenie horyzontów, a raczej dzięki ruchliwej inteligencji i meandrycznej, nieprzewidywalnej erudycji wprzęgniętych w służbę skrytości. Nowe DP to głównie zapis kluczenia, droga tysiąca uników, intelektualny fantom odciągający jak błędny ognik od czułych, realnie istniejących punktów. Wzrok odbiorcy ma być za wszelką cenę przyciągnięty przez wyzywającą marionetkę, aby jak najdokładniej zatrzeć ślady obecności lalkarza, narratora tej sztucznej osobowości. Eksponując kukłę może wywnętrzać się za jej pośrednictwem z narcystycznej wizji samego siebie i, w razie jakichkolwiek zarzutów, zwalić wszystko na szmaty i drewno, samemu usuwając się przed śmiesznością.
Bitte znaczy chyba prosić po niemiecku, a orca to orka, ten morski drapieżnik i cały kawał polega na tym, że tytuł, jak i całe dzieło, są po dacie premiery rzucone na pastwę odbiorcy. A gdybyście już byli tą interesującą i skomplikowaną personą, udałoby się wam ogłosić premierę pociągającego i odpychającego jednocześnie, to o co pozostałoby prosić jak nie o więcej takich drapieżników, aby móc okazywać sobie nawzajem odrobinę litości i zrozumienia? To co anormalnie mocne zasługuje na politowanie, jak każda karykatura. Nawet jeśli za dzieciaka wszyscy marzyliście żeby nią właśnie zostać i żeby nakręcili o was serial, obstawiam, że gdzieś w trakcie daliście niestety dupy i zgodziliście się dla świętego spokoju być po ludzku słabym i celebrować stan przeciętnej, bo przeciętnej, ale przynajmniej wygląda na to, że zdrowej, proporcjonalności.
Poświęcając zaś czas dysproporcjom czczonym przez Longstretha, można zaabsorbowanie szybko zamienić na podziw (można też tęsknić, potrzebować, bo lubić się raczej nie zacznie). Dyscyplina wyniesiona m.in. ze zwyczajów lekturowych nakazała mi sięgnąć w tym wypadku ku sercu rebelii. Chaos bywa najlepszą metodą porządkującą. Jeśli macie do zrobienia za dużo najlepiej nie róbcie nic. Więc przyznaję: kiedy zrobił się wieczór i ciemno, trochę sobie popiłem żeby złagodzić krawędzie. Może i jestem nienażartym potworem, ale w huczącej zewsząd na całą pizdę Bitcie ujrzałem sprzeciw dla lekceważenia jakiejkolwiek okazji do doświadczeń i staranie, aby wchłonąć kolejne, zaanektować je jak kanibale serca swoich wrogów (zresztą tytuł openera). Wszystko dla stworzenia siatki sprzeczności utrudniającej dotarcie do emocjonalnej strony tego dość krótkiego albumu. Metaforą takich dążeń może być umieszczone w centrum Stillness Is the Move - łup po zabordażowaniu stylistyki stereotypowo jak najbardziej obcej figurze akademika, a propagującej przecież jak najbardziej podstawowe emocje. Dalej złudna problematyczność Remade Horizon (odstraszające gitary znalazły się przecież tuż obok uroczo cykającego z kanału w kanał tłumionego niby-ukulele oraz chórków napomykających o dziewczęcości i voodoo naraz). Dalej: kamuflowanie ironii wyrafinowaną zgrywą na tradycyjną wrażliwość w Two Doves (tekst z zabawną przesadą stylizowany na minstrelską balladę, ale patrzcie jak przez zmiany tempa śmierć w dezorientacji spotyka natchnione panienki, do których dotychczas świat ten należał).
Więc (w końcu!) zdarzyło się jednak w tym roku coś zobowiązującego. Musicie się przeżreć przez to. Wyruszyć na wojnę z oszukańczą taktyką i pozyskać dla siebie tę płytę nawet jeśli mielibyście otrzeć się, jak ja powyżej, o nadinterpretację lub nawet śmiało popaść w nią na całego (crying w Cannibal Resource brzmi jak crayon, więc kolorowe łzy, żal za lasami kurczącymi się w oparach barwnych paliw, a Stillness Is the Move to pogrobowiec Idioteque). Znaczące partie albumu odstręczają przy pierwszym styku, ale ma leżeć w waszej gestii stworzenie wzmiankowanych już odpowiednich warunków dla okiełznania ich. Batman uwierzył, że może coś zrobić i wziął sprawy w swoje ręce. Sam się stworzył takim, jakim się potrzebował. Wybierzcie to, co konieczne, aby ten album poznać, bo sam fakt, że nie ma jak spekulować o nim w ciemno, wyróżnia go spośród 90% tegorocznych wydawnictw.
Można więc ten album interpretować jako dość pretensjonalny projekt stworzenia tła muzycznego dla bezkompromisowej i pseudononkonformistycznej młodzieńczej persony. Jak już zaznaczałem spora część przekazu to zwyczajna iluzja, bo pewnych rzeczy nie da się zachować - czas odbiera je bezpowrotnie i można o nich tylko sugestywnie opowiadać. Takie kawałki jak No Intention oraz Fluorescent Half Dome, jakby naturalną koleją rzeczy umieszczone pod koniec płyty, uprzytamniają, że za tym całym migotaniem i maniakalnością ukrywa się sardoniczny dorosły, który dzięki swojemu wykształceniu, erudycji i, trzeba przyznać, charyzmie, dał radę oszukać monstra stojące na straży klucza do zrealizowania eksperymentalnego popu i zdobył w tej grze większy score niż modne dzieciuchy. Tyle, że nawet jeśli jest to tylko dopieszczony w swojej sztuczności konstrukt myślowy, to nie przypomina wydmuszki. Przeważnie jest zobowiązujący, prowokujący, a nawet wyzywający. Chce się to wszystko przyszpilić i zamknąć w gablocie, najlepiej trafną jednozdaniową refleksją, ale Bitte najczęściej się wymyka, co gorsza nie przez oryginalność, którą można by łatwo polubić za poszerzenie horyzontów, a raczej dzięki ruchliwej inteligencji i meandrycznej, nieprzewidywalnej erudycji wprzęgniętych w służbę skrytości. Nowe DP to głównie zapis kluczenia, droga tysiąca uników, intelektualny fantom odciągający jak błędny ognik od czułych, realnie istniejących punktów. Wzrok odbiorcy ma być za wszelką cenę przyciągnięty przez wyzywającą marionetkę, aby jak najdokładniej zatrzeć ślady obecności lalkarza, narratora tej sztucznej osobowości. Eksponując kukłę może wywnętrzać się za jej pośrednictwem z narcystycznej wizji samego siebie i, w razie jakichkolwiek zarzutów, zwalić wszystko na szmaty i drewno, samemu usuwając się przed śmiesznością.
Bitte znaczy chyba prosić po niemiecku, a orca to orka, ten morski drapieżnik i cały kawał polega na tym, że tytuł, jak i całe dzieło, są po dacie premiery rzucone na pastwę odbiorcy. A gdybyście już byli tą interesującą i skomplikowaną personą, udałoby się wam ogłosić premierę pociągającego i odpychającego jednocześnie, to o co pozostałoby prosić jak nie o więcej takich drapieżników, aby móc okazywać sobie nawzajem odrobinę litości i zrozumienia? To co anormalnie mocne zasługuje na politowanie, jak każda karykatura. Nawet jeśli za dzieciaka wszyscy marzyliście żeby nią właśnie zostać i żeby nakręcili o was serial, obstawiam, że gdzieś w trakcie daliście niestety dupy i zgodziliście się dla świętego spokoju być po ludzku słabym i celebrować stan przeciętnej, bo przeciętnej, ale przynajmniej wygląda na to, że zdrowej, proporcjonalności.
Poświęcając zaś czas dysproporcjom czczonym przez Longstretha, można zaabsorbowanie szybko zamienić na podziw (można też tęsknić, potrzebować, bo lubić się raczej nie zacznie). Dyscyplina wyniesiona m.in. ze zwyczajów lekturowych nakazała mi sięgnąć w tym wypadku ku sercu rebelii. Chaos bywa najlepszą metodą porządkującą. Jeśli macie do zrobienia za dużo najlepiej nie róbcie nic. Więc przyznaję: kiedy zrobił się wieczór i ciemno, trochę sobie popiłem żeby złagodzić krawędzie. Może i jestem nienażartym potworem, ale w huczącej zewsząd na całą pizdę Bitcie ujrzałem sprzeciw dla lekceważenia jakiejkolwiek okazji do doświadczeń i staranie, aby wchłonąć kolejne, zaanektować je jak kanibale serca swoich wrogów (zresztą tytuł openera). Wszystko dla stworzenia siatki sprzeczności utrudniającej dotarcie do emocjonalnej strony tego dość krótkiego albumu. Metaforą takich dążeń może być umieszczone w centrum Stillness Is the Move - łup po zabordażowaniu stylistyki stereotypowo jak najbardziej obcej figurze akademika, a propagującej przecież jak najbardziej podstawowe emocje. Dalej złudna problematyczność Remade Horizon (odstraszające gitary znalazły się przecież tuż obok uroczo cykającego z kanału w kanał tłumionego niby-ukulele oraz chórków napomykających o dziewczęcości i voodoo naraz). Dalej: kamuflowanie ironii wyrafinowaną zgrywą na tradycyjną wrażliwość w Two Doves (tekst z zabawną przesadą stylizowany na minstrelską balladę, ale patrzcie jak przez zmiany tempa śmierć w dezorientacji spotyka natchnione panienki, do których dotychczas świat ten należał).
Więc (w końcu!) zdarzyło się jednak w tym roku coś zobowiązującego. Musicie się przeżreć przez to. Wyruszyć na wojnę z oszukańczą taktyką i pozyskać dla siebie tę płytę nawet jeśli mielibyście otrzeć się, jak ja powyżej, o nadinterpretację lub nawet śmiało popaść w nią na całego (crying w Cannibal Resource brzmi jak crayon, więc kolorowe łzy, żal za lasami kurczącymi się w oparach barwnych paliw, a Stillness Is the Move to pogrobowiec Idioteque). Znaczące partie albumu odstręczają przy pierwszym styku, ale ma leżeć w waszej gestii stworzenie wzmiankowanych już odpowiednich warunków dla okiełznania ich. Batman uwierzył, że może coś zrobić i wziął sprawy w swoje ręce. Sam się stworzył takim, jakim się potrzebował. Wybierzcie to, co konieczne, aby ten album poznać, bo sam fakt, że nie ma jak spekulować o nim w ciemno, wyróżnia go spośród 90% tegorocznych wydawnictw.