Confabulations
2009, Kuka
2.8
A pomijając kpiny: konwencje nie znikają ot tak sobie. Choćby raz odnotowane znajdują miejsce w annałach i jeśli zdarzy im się zmurszeć lub zapaść w sen, to spokojny, bo wiedzą, że gdzieś-kiedyś-ktoś znów je wykorzysta. W ten sposób jedne odchodzą w cień, a drugie błyszczą. Ten naturalny cykl czasem zostaje zakłócony i konwencje cierpią, pozostając zbyt długo w świetle reflektorów.
Post-rock egzystuje, bo tak jak kryminał, swobodnie pozwala kolejnym twórcom m. in. na defamiliaryzację niektórych elementów swojej struktury. Tak jak prywatny detektyw wysłany w kosmos kupuje dla fabuły nowy poblask, tak post-rockowa perka zamieniona na dudnienie atari bywa postrzegana jako interesujący, miodny (bez przesady: NIE potrzebny czy konstruktywny) eksperyment. Każdy element schematu wyobrażeniowego, który przyjmiemy dla post-rocka, podmieniony na inny zadziała odświeżająco dla całości schematu (vide: skuteczność post-rockowych miniatur Spokes). Stanie się magnesem dla uwagi, pozwalając odbiorcy nawiązać ponowny kontakt z zaśniedziałą formułą. Dzieje się tak coraz rzadziej, bo 1) schemat wyobrażeniowy dla tej konwencji wykańcza swoją pulę Szans i pole po polu wędruje ku rogu planszy: Więzieniu, 2) zwiększyła się kompetencja odbiorcza, która po wylewie łatwiutkich post-rocków zmieniła doświadczenie w rozpoznawaniu na odbiór kompletnie automatyczny. Automatyczny tak bardzo, że masa ludzi zaczęła zakładać takie zespoły czy projekty, aby dołączyć do nurtu zero wymagającego, bo grającego w otwarte karty i nie mającego szans na awangardę inną niż pozbawione przyszłości eksperymenty z podmienianiem pierwszego planu na tło etc. Tania to retoryka, jeśli chodzi o perswadowanie odbiorcy sympatii, ale jeszcze tańsza poetyka.
Trzeba się z tym pogodzić. Defamiliaryzacja szybko się wyczerpuje. Jest chwytem udziwnienia utworu, wyobcowania odbiorcy względem jakichś aspektów dzieła po to, aby ukazać je w nowy, oryginalny sposób, więc konsekwentnie: działa krótko jako uzależniona od rozległości schematu wyobrażeniowego, jaki jest w stanie odbiorca nakreślić. Kiedy raz się kreślenia odpowiedniej wizji wyuczy będzie w stanie tworzyć konkretyzacje już przed odsłuchaniem płyty czy nawet pojedynczego utworu z tego kręgu. Pozostają więc dewiacje - podnoszenie defamiliaryzacji do potęgi. Dzięki nim możliwe jest nadawanie pierwszoplanowości wybranemu elementowi, uwypuklanie go na tle innych i precyzyjne zaatakowanie znudzonego odbiorcy tym jednym jedynym strzałem. Dzięki dewiacjom można nawet udawać, że wcale się nie robi tego, co się robi. Ale tylko raz, bo potrzeby ewoluują i jedna dewiacja aż prosi się o drugą, której post-rock nie będzie w stanie wymyślić, a co dopiero zaimplementować do samej muzyki. Maksymalne zaakcentowanie ambientowych teł lub zwolnienie tempa (m.in. Gregor Samsa, Natural Snow Buildings) pozwoliło wielu projektom wyrwać się na chwilę poza konwencję, oszukać czujki schematu wyobrażeniowego i go przekroczyć. Zazwyczaj system szybko to naprawia. Potrzeba porządkowania jest w przypadku dogorywającego genre większa niż podziw dla przejawów awangardy (manipulowania oczekiwaniami odbiorcy przez np. niespełnianie ich) w jej obrębie.
Jakkolwiek bądź, defamiliaryzacje i dewiacje są dozwolonymi narzędziami odnawiania konwencji. Nie funkcjonują jedynie w dziełach. Jako zjawiska ludzkiej psychiki odświeżają umysł, pozwalają poczuć się wyjątkowym, spełniają potrzebę dystrakcji lub eskapizmu. Można oba zjawiska jako narzędzia wykorzystywać właściwie aż do granicy absurdu, groteski i parodii. Dalej się nie pójdzie. Jeśli jednak znajdzie się ktoś naprawdę uparty, obawiający się o swoje miejsce, które wcale wbrew jego przekonaniom nie ugruntowało się jakoś hipermocno, odrzuci te narzędzia i przejdzie do nielegalu: sięgnie po takie elementy, które nijak do konwencji, w której tworzy, nie pasują i wbije je w nią na siłę licząc na potrząśnięcie odbiorcą. Mniej więcej to się dzieje na Confabulations i za sam ten zabawny zabieg jest ocena powyżej lachy. "Emocjonalne" wokale Plotta to czyste odwrócenie uwagi od post-rocka, który nadal tutaj jest, przesłaniany właściwie jedynie przez fakt zdezaktualizowania się etykietki polskiego Explosions In the Sky (co z automatu dało niektórym recenzentom zielone światło do użycia magicznego słowa indie oraz pierdolenia o ewentualnej obecności na Confabulations śladów shoegaze'u, Editorsów, Sigur Rós czy ...Trail of Dead (sic~)) oraz rezygnację ze schematu cicho-głośno.
Można się uśmiechnąć nad nieoczekiwaną przebiegłością CSU albo przeciwnie: nad moją paranoją, która tę przebiegłość im narzuca. Wiadomo bowiem, że to przecież uczciwe chłopaki, które na pewno przedkładają muzykę ponad lans i nie powinno się zwracać uwagi na fryzury, inspiracje czy ruchy sceniczne w kwestii obiektywnej oceny wartości zespołów. Cokolwiek jednak się wybierze, stanu gry to nie zmieni: CSU użyło na konwencji nielegalnych update'ów, zmuszając prawie-trupa do postawienia paru kroków (paranoja: czytali Śledztwo Lema i to jest taki concept album w warstwie formalnej?), za co pociągnęło Więzienie i teraz naprawdę ciężko im będzie tak rzucić, żeby móc w ogóle wyjść z rogu planszy, a co dopiero jeszcze coś sobie na niej dokupić. Pomimo zachęcających kilkudziesięciu pierwszych sekund tego albumu.
Post-rock egzystuje, bo tak jak kryminał, swobodnie pozwala kolejnym twórcom m. in. na defamiliaryzację niektórych elementów swojej struktury. Tak jak prywatny detektyw wysłany w kosmos kupuje dla fabuły nowy poblask, tak post-rockowa perka zamieniona na dudnienie atari bywa postrzegana jako interesujący, miodny (bez przesady: NIE potrzebny czy konstruktywny) eksperyment. Każdy element schematu wyobrażeniowego, który przyjmiemy dla post-rocka, podmieniony na inny zadziała odświeżająco dla całości schematu (vide: skuteczność post-rockowych miniatur Spokes). Stanie się magnesem dla uwagi, pozwalając odbiorcy nawiązać ponowny kontakt z zaśniedziałą formułą. Dzieje się tak coraz rzadziej, bo 1) schemat wyobrażeniowy dla tej konwencji wykańcza swoją pulę Szans i pole po polu wędruje ku rogu planszy: Więzieniu, 2) zwiększyła się kompetencja odbiorcza, która po wylewie łatwiutkich post-rocków zmieniła doświadczenie w rozpoznawaniu na odbiór kompletnie automatyczny. Automatyczny tak bardzo, że masa ludzi zaczęła zakładać takie zespoły czy projekty, aby dołączyć do nurtu zero wymagającego, bo grającego w otwarte karty i nie mającego szans na awangardę inną niż pozbawione przyszłości eksperymenty z podmienianiem pierwszego planu na tło etc. Tania to retoryka, jeśli chodzi o perswadowanie odbiorcy sympatii, ale jeszcze tańsza poetyka.
Trzeba się z tym pogodzić. Defamiliaryzacja szybko się wyczerpuje. Jest chwytem udziwnienia utworu, wyobcowania odbiorcy względem jakichś aspektów dzieła po to, aby ukazać je w nowy, oryginalny sposób, więc konsekwentnie: działa krótko jako uzależniona od rozległości schematu wyobrażeniowego, jaki jest w stanie odbiorca nakreślić. Kiedy raz się kreślenia odpowiedniej wizji wyuczy będzie w stanie tworzyć konkretyzacje już przed odsłuchaniem płyty czy nawet pojedynczego utworu z tego kręgu. Pozostają więc dewiacje - podnoszenie defamiliaryzacji do potęgi. Dzięki nim możliwe jest nadawanie pierwszoplanowości wybranemu elementowi, uwypuklanie go na tle innych i precyzyjne zaatakowanie znudzonego odbiorcy tym jednym jedynym strzałem. Dzięki dewiacjom można nawet udawać, że wcale się nie robi tego, co się robi. Ale tylko raz, bo potrzeby ewoluują i jedna dewiacja aż prosi się o drugą, której post-rock nie będzie w stanie wymyślić, a co dopiero zaimplementować do samej muzyki. Maksymalne zaakcentowanie ambientowych teł lub zwolnienie tempa (m.in. Gregor Samsa, Natural Snow Buildings) pozwoliło wielu projektom wyrwać się na chwilę poza konwencję, oszukać czujki schematu wyobrażeniowego i go przekroczyć. Zazwyczaj system szybko to naprawia. Potrzeba porządkowania jest w przypadku dogorywającego genre większa niż podziw dla przejawów awangardy (manipulowania oczekiwaniami odbiorcy przez np. niespełnianie ich) w jej obrębie.
Jakkolwiek bądź, defamiliaryzacje i dewiacje są dozwolonymi narzędziami odnawiania konwencji. Nie funkcjonują jedynie w dziełach. Jako zjawiska ludzkiej psychiki odświeżają umysł, pozwalają poczuć się wyjątkowym, spełniają potrzebę dystrakcji lub eskapizmu. Można oba zjawiska jako narzędzia wykorzystywać właściwie aż do granicy absurdu, groteski i parodii. Dalej się nie pójdzie. Jeśli jednak znajdzie się ktoś naprawdę uparty, obawiający się o swoje miejsce, które wcale wbrew jego przekonaniom nie ugruntowało się jakoś hipermocno, odrzuci te narzędzia i przejdzie do nielegalu: sięgnie po takie elementy, które nijak do konwencji, w której tworzy, nie pasują i wbije je w nią na siłę licząc na potrząśnięcie odbiorcą. Mniej więcej to się dzieje na Confabulations i za sam ten zabawny zabieg jest ocena powyżej lachy. "Emocjonalne" wokale Plotta to czyste odwrócenie uwagi od post-rocka, który nadal tutaj jest, przesłaniany właściwie jedynie przez fakt zdezaktualizowania się etykietki polskiego Explosions In the Sky (co z automatu dało niektórym recenzentom zielone światło do użycia magicznego słowa indie oraz pierdolenia o ewentualnej obecności na Confabulations śladów shoegaze'u, Editorsów, Sigur Rós czy ...Trail of Dead (sic~)) oraz rezygnację ze schematu cicho-głośno.
Można się uśmiechnąć nad nieoczekiwaną przebiegłością CSU albo przeciwnie: nad moją paranoją, która tę przebiegłość im narzuca. Wiadomo bowiem, że to przecież uczciwe chłopaki, które na pewno przedkładają muzykę ponad lans i nie powinno się zwracać uwagi na fryzury, inspiracje czy ruchy sceniczne w kwestii obiektywnej oceny wartości zespołów. Cokolwiek jednak się wybierze, stanu gry to nie zmieni: CSU użyło na konwencji nielegalnych update'ów, zmuszając prawie-trupa do postawienia paru kroków (paranoja: czytali Śledztwo Lema i to jest taki concept album w warstwie formalnej?), za co pociągnęło Więzienie i teraz naprawdę ciężko im będzie tak rzucić, żeby móc w ogóle wyjść z rogu planszy, a co dopiero jeszcze coś sobie na niej dokupić. Pomimo zachęcających kilkudziesięciu pierwszych sekund tego albumu.
Upośledzenie polskiego blog recwritingu kryje się także w samozapatrzeniu, skupieniu się na pisaniu dla pisania a nie dla odbiorcy, blog to nie powieść, sens zmieści się też w 10 krotnie mniejszej ilości znaków.
OdpowiedzUsuńNo raczej się nie zgodzę jednak:
OdpowiedzUsuńIle jest wart 'sens', który (traktując go jako dotarcie do doświadczenia) kompresuję i okrajam dla ludzi, których na oczy nie widziałem? Dotarcie do istoty przeżycia np. płyty powinno zajmować tyle czasu i miejsca, ile tylko konkretnej osobie trzeba. Więc ja chciałbym odwrotnie: więcej SAMOzapatrzenia, mniej wpatrzenia w serwisy i obiegowe opinie. Nawet aż tak radykalnie, że jeśli samemu lubi się Animal Collective i wszyscy lubią Animal Collective - warto dla samego sportu snucia refleksji i ćwiczenia krytycyzmu zgnębić AC. Będzie to o wiele bardziej konstruktywny głos (nawet jeśli tak naprawdę imitowany) niż kolejne potakiwanie, które jest zwyczajnie niepotrzebne. Rozwinięciem takiego podejścia jest wykształcenie odwagi do tworzenia ogólnych praw na podstawie tylko własnych doświadczeń (dawniej mówiło się na to 'gust').
Skrępowanie cierpliwością odbiorcy jest w kontekście takich dążeń źle pojętą kurtuazją, bo niski poziom czytelniczej uwagi jest tylko 'założony'. Mnie przykładowo lekko mierzi blog polegający na wrzucaniu kolejnych klipów na youtube, jakbym nie umiał czytać, a autor nie potrafił wydusić paru zdań dlaczego mam właściwie w coś klikać. Chcę niezależnej perspektywy ujętej w formę natrętnie odautorską. Jeśli to upośledzenie dotyczy polskiej blogosfery to nieświadomie żyję w czytelniczym (z perspektywy moich oczekiwań) raju, ale osobiście nie widzę, żeby ktoś na serio coś przeżywał lub przemyśliwał w związku z płytami.
A kto ustalił czym ma być blog? Czemu nie powieścią właśnie? Od początku prasy gazety puszczają całe tomy w odcinkach - 'Nad Niemnem' tak leciało i ktoś to czytał. Poczytaj o recenzentach polskiego modernizmu i porównaj skalę ich możliwości z możliwościami dzisiejszych internetowych recwriterów, a potem skalę trudu i zaangażowania wkładanych przez obie te grupy we własny rozwój, a odpowiedź na realne źródła upośledzeń sama się narzuci.
Wszystko co napisałaś to fakt, jednak porównanie bloga do recenzji polskiego modernizmu i zamieszczania "Nad Niemnem" na lamach tygodnika ilustrowanego to przesada. Myśle że sama wartość recenzji jako opini subiektywnej, napewno się nie zmieniła, ale czas(y) i forma, radykalnie. Kiedyś może pominiecie obszernego tekstu mogło wynikać z intelektualnego lenistwa, dziś raczej z faktu że ogolny dostep do publikowania stworzył całą rzesze piszących i co za tym poszło piszących rzetelnie. Cheć ogarnięcią tego wszystkiego karze ignorować to co mniej przystępne, czasami zbyt obszerna forma.
OdpowiedzUsuńW temacie modernizmu (m.in. modernizmu of-co) chodziło mi konkretnie o to, że dopuszczali i kształcili cały wachlarz technik pisania recenzji, np. włączanie doń -izmów (impresjonizm) czy imitowanie tekstem 'atmosfery' dzieła czy sięganie po wsparcie nauk nie powiązanych z powszechnym rozumieniem humanistycznych + realne odnoszenie się do innych recenzentów i tekstów krytycznych i to nie pobieżnie, ale opierając na tych narzędziach całość zapisu SWOJEGO odbioru, dzięki czemu można było mówić o konstruktywnym dialogu opinii, a nie ich powielaniu w powielanej formie. Z tych powodów na nich się powołałem jako na wzór postępowania recenzenckiego, z którym kontrastuje spora część polskiego recwritingu.
OdpowiedzUsuńRosnąca liczba 'rzetelnie' piszących wpływa moim zdaniem nie na jakość tekstów, ale ich unifikację, nudę i produkowanie konwencji, w których powinien się piszący poruszać, żeby spełnić bezpodstawnie założone oczekiwania czytelników i łatwo zdobyć bilet do 'wtajemniczenia'. Wymóg rzetelności ciąży nad blogami wymuszając na nich np. zapatrzenie w serwisy (które to narzucają założenie, że są rzetelnymi, hehe, więc... wracamy na początek tego zdania) i opinie ustalane przez nie jako obowiązujące oraz asekurację przed stwierdzeniem (i wykorzystaniem) niezależności wobec nich.
Nie rozstrzygałbym też tak jednoznacznie, po której stronie jest lenistwo. Praktycznie wszędzie zaistniało w tej czy innej formie przekonanie, że czytelnik nie wytrzyma tekstu umownie długiego, ale to niczym nie poparte założenie, uogólniające potrzeby i możliwości odbiorców. To co jednak uderza bardziej: każdy twórca ma jakieś podskórne przeczucie idealnego odbiorcy i nie wiem na jakiej zasadzie autorzy, często oczytani przecież w 'grubych książkach', kierują swoje teksty do czytelnika o zupełnie innej obyczajowości. Identyfikują się jako odbiorcy z czym innym niż jako autorzy? Dziwna schizofrenia. I mówię to wszystko z pozycji czytelnika zupełnie innego niż ten, którego scharakteryzowałeś: nie chcę ogarniać wszystkiego (mam sprecyzowane zainteresowania) i nie razi mnie obszerna forma. Jako autor jestem 'zidentyfikowany' ze swoimi zwyczajami czytelniczymi i w efekcie piszę tak, jak i co chcę czytać.
Wszystko to tyczy się (z grubsza) pisania w Internecie oczywiście, nie jestem szalony. Zdaję też sobie sprawę, że zamiast dyskusji prezentowałem raczej odmienną postawę i odwrotne założenia, więc spokojnie można zakończyć, bo chyba będziemy po prostu dalej charakteryzować różnice w wyobrażeniach. Dzięki za wymianę myśli, ej
Spoko spoko, fakt, pisanie z własnego punktu widzenia jako odbiorcy ma czasami decydujący wpływ na wizje. U mnie raczej wisi maniera edukacji, totalnego uproszczenia, tak by każdy mógł zrozumieć, ale to chyba objaw fobii przed zamykanie się intelektualnym pewnych grup, w tym piszących o muzyce. Czasem ciężko zrozumieć jaką grupą pojęciową operuje autor bo czasem pojęcia to zwykłe tłumaczenia. Pozdrowienia.
OdpowiedzUsuń