piątek, 1 stycznia 2010

Bez słuchania II

Falty DL
Love Is A Liability

2009, Planet Mu



3.6



Naprzeciw modzie implementowania gołych bab do gier, oprogramowania i www wyszli m.in. twórcy porno w realiach Warhammera, do którego nie podaję adresu, bo nie chcę mieć plugawych czytelników. Zaś szeroko pojęta muzyka elektroniczna, paradoksalnie, nieźle broni się przed chutliwymi zachciankami swoich odbiorców. Słuchacz Buriala kupuje świerszczyki w ogromnej tajemnicy przed samym sobą, w luce świadomości, żeby nie podkopać godności muzyki wyprzedzającej własną epokę. Podjarani Room Mist Nadsroic i Mohawka dostali w tłach damskie westchnienia, jęki i kichnięcia, więc zerwali już okruch kory z drzewa wiedzy, ale jakże poniżająca swoim rozmiarem to krztynka przy rozpiętości złotonośnego potencjału skarbczyka r'n'b przyszłości. Zatwardziali w Biospherze z pobłażaniem traktują fotomontaże przedstawiające nagie Barbarę Morgenstern i Ellen Allien, darowane znawcom przez podlizujących się nastoletnich forumowiczów, za prawdziwą daninę uznając już tylko hasełka do kont premium na tube8.

Falty DL jest więc w tym kontekście obyczajowym prawdziwym rewolucjonistą. Nagie panienki atakują od razu, z okładki, wizualnie, jak w czarnych snach drużyna rugby osamotnioną na boisku (noc biczowana reflektorami wplata długie cienie, na czworo dzielone, między rozrzucone w nieładzie włosy ofiary) cheerleaderkę. Oniryczny kolaż prezentujący Discovery Channel jako kanał z eksperymentalnym porno. Ale jak to bywa z rebelią, 3/4 przekazu to kłamstwo i hipokryzja. Prostacka manipulacja brnie przez trakcje neuronów peron po peronie:

A. zainteresowanie negliżem panienek > B. przezroczystość panienek w zestawieniu z retro ich ciuszków i póz > C. zdezaktualizowana nagość (*psik*, kurz i archiwalność retro) podskórnie sugeruje ulubioną fantazję pedantów i alergików: oszałamiająca-piękność-ruchana-w-przydrożnym-motelu o NIE-ODKU-RZONEJ! (choć raz nieodkurzonej, właaaśnie tak, suko) wykładzinie *psik* > D. konsekwentne docenienie czarno-białego kolażu i ziarnistości złożonych nań zdjęć, bo takie efekty to sztuka, a cielesność = powierzchowność, którą wrażliwy odbiorca ma w poważaniu (ekshibicjonizm wątków guilty pleasure jest tylko papierową barykadą na okopach uczciwości) > E. nie liczą się dupeczki a pamięć o pierwszych wzbudzonych przez nie fantazjach, czyli dalej wszystko kręci się wokół wygodnickiego odbiorcy siedzącego sobie w oparach sentymentu bez potrzeby pospolitego ruszenia szarymi na bój z realem.

Także tragedia: nie tylko Falty DL nie nagrał niczego seksownego, wolnego od rutyny, marzycielsko brudnego, słodkawego, duszącego lubieżnością, namiętnego, pozbawionego zahamowań i wyuzdanego, ale jeszcze dosolił do nudziarstwa nic-pieprznego: wybitnie ograny koncept wzruszający rozdrobnione sentymentalizmem intelekty. Sumując, manipulacja ta działa tak samo jak cycki w reklamie aspiryny: przyciągają wzrok (blaza już zresztą cię przesłania, wzroku), by po chwili zblednąć w porównaniu z rozmiarami promocji. Nie powinno tak być. Każda feministka zgodzi się z seksistą, że statystycznie, w globalnym sensie to właśnie cycki, choćby blade, powinny przetrwać jako idea i w żadnym razie nie więdnąć przy wizji zaoszczędzenia paru groszy. Ale zapytajcie o to całe stronnictwo frajerów żydzących na każdej randce, unikając blichtru jako wartości kłamliwej i podkopującej Miłość, a usłyszycie przeciwną diagnozę.

Skupiając się zaś na muzyce samej w sobie (w końcuż) Love Is A Liability to naiwna wersja Braxtona (Central Market), O'Rourke'a (The Visitor) czy Horntvetha (Kaleidoscopic). Wszystkie te pozycje różnią się diametralnie, ale łączy je mieszczański charakter. Nadęta, pieczołowita uroda, przeznaczona do podziwiania przez kulturalną publiczność, nie pozwalającą sobie nigdy na irracjonalizm, myślenie magiczne, odrzucenie zahamowań, docenienie błędności. Ich śmierć nie jest bachantką, lecz kurą domową, a ich płyty to definicje bycia cool: nagrane z pasją Kydryńskiego, luzacko akademickie, zabawiają się elementarną semantyką już na poziomie okładki, skrywając się przed laikiem pod maską muzyki tła, dyskretnie towarzyszącej aż do momentu poświęcenia jej należnej, mieszczańskiej koncentracji (osiąganej dla doznawania sztuki na równi z uczeniem się kolejnych jej odmian czy lepieniem w kulki kociego żwirku miałkiej erudycji). Hermetyczność i antyseptyczność tej filozofii grania i odbioru wprawia dzieła w zeroewokatywność, a odbiorcę w skupienie na formalnościach; sprawia, że słuchanie tych albumów jest jak oglądanie oglądania przysłowiowej sztuki nowoczesnej.

Młodzi erudyci uczą się kolejnej gałęzi sztuki (arte-fak-ty kul-tu-ry, sir!), a ich dziewczyny, po wejściu w posiadanie zainteresowanka i trzech ripost, zdecydowały się być ciekawymi postaciami (i przy tym kobietami, koleś). Oglądanie ich to widzenie jak ogromnie uzasadnione były rewolty wśród dołów społecznych. Seks bez uprzedniego umycia zębów po kolacji wspomina się w tym towarzystwie z pobłażliwym, usprawiedliwiającym chwilowe szaleństwo, śmiechem. Pozwoliliśmy sobie, rozumiesz... nawet bez mycia zębów... ale, wiadomo: czasami to silniejsze. Jak nomadzi, haha! Więc dla higieny nawet... Ohyda, ale skąd tu Falty DL? Dlaczego i ten tu leży ze swoimi panienkami? Proste: bo proponuje hipermieszczańską, obrzydliwą gierkę: 1, 2, 3 - kto zszokuje zabawniej. Młodzi erudyci i ich kobietki, równo znormalizowane jak bitrate spiraconej Bjork, zbierają się na fondue na poddaszu z balkonem i pach: kutas nagle ktoś, a inny cipa, i jeb: któraś z kwiatu polskich intelektualistek i artystek rzuca ruchanie. No więc dzieje się, pojedyncze wow łączą się w armię-combo-konstelację, impreza jest gęsta. Wszyscy już troszeczkę pijani winkiem, w którym moczą dzióbki do sera i śmiechu (każda para przyniosła butelkę z ceną). Jest okazja pokazać ząbki jednym słowem. Potem po kolei prysznic i hasiu. Na stoliku na tarasie porzucone Love Is A Liability. I każdy przechodzień zapuszczając żurawia będzie musiał stwierdzić: What a naughty cover, fuck me!

Koty i króliki złapane w pole rażenia halogenów mrużyły kiedyś oczy i nie mogły się ruszyć, oślepione, bezbronne. Teraz brylują w czarnych szkłach i nie ma w tym żadnego romantyzmu, mimo tęsknej Beatrycze na pierwszej stronie manifestu. Falty nie przyznaje się do tego otwarcie, ale marzy o takim odbiorcy: mieszczańskim, kulturalnym i za wszelką cenę cool, w oczach co bardziej uległych snobków odkrywczym i będącym trendsetterską elitą. Żyj jak gdyby ciągle ktoś patrzał ci na ręce, żyj jak gdyby w każdej chwili ktoś miał cię wyśmiać - mówią ci odbiorcy i te płyty, pławiąc się w prawdziwym zbydlęceniu: funkcjonalizacji doświadczenia.


2 komentarze:

  1. wreszcie ktoś "rozdziewiczył" dubstep. oczywiście wcześniej nie myjąc rąk (i całej reszty). pozdro!

    OdpowiedzUsuń