środa, 20 stycznia 2010

CNC - No Mood

CNC
No Mood

2009, Draw



5.2



Pełna kontrolka. Przerywniki-miniaturki, powszechnie interpretowane jako znaki na neurozę i miejską melancholię, można, trzymając się tytułów (Plot Device 1, 2 i 3), odczytywać jako powołanie się na literackie figury pomocnika, donatora czy artefaktu - rozruszników akcji, wyłącznie funkcjonalnych elementów wspomagających ciągłość fabuły. Ksiądz opowiadający detektywowi o siedmiu grzechach głównych naprowadza na trop mordercy. Pierścionek wysyła Frodo w podróż. Literackie plot devices, podane na tacy, jako luki w pracy wyobraźni i wrażliwości odbiorcy, potrzebują zrównoważenia, np. zagadkowym zakończeniem, cliffhanger'em, w którym bohater staje przed tragicznym dylematem lub na kokardce wisi blok betonu grożąc pięknej narzeczonej aż do następnego rozdziału. Taki zabieg odmowy kontynuowania narracji CNC teoretycznie spożytkowali - stał się źródłem komplementowania No Mood za pobudzającą apetyt objętość. Wydawałoby się więc, że płytka trzyma w ciężko wypracowywanym napięciu, jakby zmieszczono retardację w nowelce. I jest to łudzące pozytywne jing, obracające się z wolna w negatywną odsłonę, lustrzane jang przy uważnym wejrzeniu.

Przyjemny urok Vegas jako lekkiej reklamówki najlepiej funkcjonuje w oderwaniu od otoczenia. Jako część No Mood zostaje skutecznie unicestwiony w wyniku bezpośredniej bliskości ciężarnego Xenility z czerstwym wokalem po omacku kopiującym pulę efektów spożytkowanych przez Radiohead w końcowych partiach Amnesiaka. Stękanie o ostatnim oddechu, burzy od samego początku budowany klimat gitarowego City Lights, vol. 2 i pozostawia w szczerym polu kończąc płytę zaprzeczeniem całej jej lekkości. To właśnie zaskakujący cliffhanger wg CNC. Uświadamia, że za parę lat, przy okazji reedycji na dziesięciolecie DRAW, warto opóźnienia, czy wręcz zerwania akcji ograniczać i skrócić takie Magenta Ants o połowę, bo nie widać celu w ośmiu minutach mantry niezrozumiałego tekstu. Uparte repetycje działają w tym utworze podobnie do urwania narracji przez Xenility: zamiast być słodko podrażniającym zawieszeniem napięcia stają na drodze katharsis jak włączenie jąkały do kłótni. Jeśli zaś chodzi o mniejsze wpadki, zabawnie rozbraja utwór tytułowy, otwierając płytę damskim I grasp and release you, po którym następują wieki pauzy przerwane w końcu męskim ajajaj. Tak się kończy ciągłe maskowanie na bezpretensjonalność i brak zobowiązań - unik przed napisaniem normalnego tekstu owocuje nowym oł oł oł, brawo.

Przydałoby się więc trochę emocji balansujących na krawędzi
natchnienia wstydliwego, ale zjednującego *szczerością* i dozwalającego zaistnieć potrzebom chwili po obu stronach. Świat nie składa się tylko z próbowania swoich sił w ogrywaniu kolejnych genres. Przy okazji debiutu CNC wyszło na jaw, że Dejnarowicz jest niezastąpionym song-writerem i może jestem staroświecki, ale w song-writingu chodzi m.in. o to na czym stoi poezja, czyli o obrazowanie, operowanie metaforą, ewokacje. Z No Mood wynika tylko właściwy Dejnarowiczowi impresjonistyczny pejzażyk ciepłego, rozświetlonego dyskretnymi neonami klubów, wieczoru w kulturalnej, fasadowej aglomeracji, tym razem wyrażony, powiedzmy, shoegazem, nie neo-poważką. Trochę mało i trochę już było, a następnym razem ten sam pejzażyk doczeka się pewnie odsłony skserowanej w innej stylistyce. Podobną manierę widać było u Maciejewskiego, jakby po Letitout przestraszonego, że w recenzjach LP będzie więcej diagnozowania emocji niż namechecków, więc "profesjonalnie" pozbył się obrazów na rzecz formalnych nudziarstw i, nie tak znów krypto-, cytatów.

Przez to nastawienie coraz wyraźniej cementuje się wrażenie, że Dejnarowicz i Maciejewski to nudziarze i formaliści właśnie. A przecież szkoda by było, gdyby solowi artyści albo tak dobrze rokujący projekt jak CNC, podzielili los TCIOF, Drivealone, Much czy Divertimento - twórczości nader szybko uwalniającej, i tak stosunkowo długo powstrzymywany przez usłużnych recenzentów, ferment wśród odbiorców.
No Mood to płyta najmniej pretensjonalna z tej półeczki, ale trudno nie tłumaczyć tego zagęszczeniem uników. To, co naprawdę bezpretensjonalne, co istnieje ot tak sobie gotowe do wykorzystania (i nikt nie będzie się śmiał), długo jeszcze będzie się jawić jej autorom szczytem amatorki. Jest mieszczańsko, ograniczenie, tak strasznie kulturalnie i pod dyktando, że całość spływa gładko, nie zahaczając się o żaden błąd, znak rozpoznawczy, charakterystyczny detal, który nie wszystkim by podszedł, ale z wielu zrobiłby die hardów (vide wyjątkowy casus "przekombinowanych" Lake&Flames, jedynej chyba z czystym sumieniem bronionej płyty TCIOF). Stąd też wszędzie jednakowe oceny dla No Mood - oscylujące od 5 do 7, zaprojektowane naprzód przez samych twórców płyty, tak bardzo żądnych kontroli nad materią, że ogląda się ich przy pracy jak zniewieściałych cyrkowców: lwy już chcą skakać, ale koło nie płonie = get balls.

1 komentarz:

  1. vegas i magenta ants moim zdaniem warte uwagi, no mood takie se, reszty jeszcze nie znam. ale chce poznać bardzo i poznam ;) pzdr
    ps. a w sumie 5.2 jak dałeś to musi być przynajmniej spoko..

    OdpowiedzUsuń