poniedziałek, 21 grudnia 2009

The Cure - Disintegration

The Cure
Disintegration

1989, Elektra/Wea



9.2


Obejrzałem 500 dni miłości, a potem posłuchałem Disintegration. Nic nie łączy tych dzieł poza jednym detalem: kiedy bohaterowie spotykają się po raz ostatni, facet, który pozostaje niezmieniony, zauważa zmianę w dziewczynie - wygląda na bardziej doświadczoną, mądrzejszą, starszą. Jest kobietą TERAZ, dziewczyną już BYŁA. Z chłopakiem BYŁA, potrzebuje mężczyzny TERAZ. Nie oglądaj się, to nie za oknem coś przejechało na sygnale.

Zapewne: to fikcja nietrzeźwej, zbolałej perspektywy, ale nie od dziś wiadomo, że są interpretacje świata, nie on sam. Tom nie ma szans z Summer, która w jego oczach dorosła - poszła do liceum, kiedy on dalej siedzi w gimnazjum - i łatwo ulega bredniom, które ta mu sprzedaje. Zamiast wkurwić się, poranić i odejść sobą, co byłoby naturalne, za wszelką cenę chce do niej dołączyć (irracjonalność tego, skoro nie są już razem) i grać w jej grę. Łatwo jej wybacza i zostaje zdegradowany do roli przyjaciela, z którym kiedyś coś tam było, ale przestało. W najpiękniejszej chyba pod względem liryków piosence na Disintegration - Last Dance - również opisana jest scena spotkania po rozstaniu, mikroarchetypiczna właściwie dla malowniczych relacji międzyludzkich przedstawianych np. w literaturze i nie da się ująć jej inaczej jak sztyletując faceta solidnie okopconym soplem. Chyba można by mówić o androkrytyce, écriture masculine itd., gdyby miał kto czas odstawić na chwilę porno i konsole.

Dlaczego wydaje się to być stricte męskim doświadczeniem można gdybać. Być może chodzi o to, że ewolucyjnie faceci trzymają z kobietami młodszymi od siebie, więc mają niekiedy czas i okazję obserwować morfing osobowości i fizyczności. Tyle że brzmi to zbyt dosłownie i wąsko, nie tyczy wszystkich, a i to nie zawsze itd., a przecież mówimy o metaforze i jej interpretacji, o złudzeniu perspektywy, czymś co powinno być uniwersalne i już opracowane. Od Wierności w stereo (Rob) po W poszukiwaniu straconego czasu (Swann) okazuje się, że spotkanie po rozstaniu jest już spotkaniem z kimś na wyższym poziomie, na kim (być może) trudno się wyżyć i w styku z kim trudno zachować dumę z własnej osobowości, obnażonej nagle jako bierna i zapatrzona w przeszłość (samospełniający się odbiór w wersji życiowej). Trudno mi zgadnąć dlaczego ci wszyscy goście nie są w stanie zebrać się w sobie i wykpić ostro tych kobiet, z którymi przecież nic ich już nie łączy (instrukcja postępowania w Damskim gangu Borisa Viana). Żaden bohater (i w końcu słusznie: sic!) literacki nie dmucha kobiecie w twarz papierosowym dymem, nie rzuca jej w twarz ścierką. I nie wstaje. I nie wychodzi (w Prayer Shellaka ten impuls kieruje się jednak w nowego wybranka własnej ex-. I były inne czasy. Lepsze czasy.).

Przypomina to po części pławienie się w akceptacji dla słabości, jaką opisuje Berent w Próchnie: poniekąd powinnością mężczyzn jest bycie erotomanami, częścią zaś etosu jest poddanie się urokowi kobiecości, gra (o ile rzeczywiście można się godzić bez bólu na granie bezużytecznego niemowlaka) w zrzucenie zbroi i poddanie się. Na Disntegration dzieje się to samo, niestety, ale, szczęśliwie, przed bohaterem lirycznym tego albumu jeszcze długa, długa droga i przynajmniej tyle dobrego, że spokój znajduje w końcu wyłącznie dzięki własnym wysiłkom, a nie poszukując kobiety-odtrutki, od której otępiająco szczęśliwie mógłby się uzależnić. Więc tylko w połowie jest pipką. Poza tym przewijają się przez ten album przesłanki każące sądzić, że działa po omacku i robi właściwie wszystko, co tylko podpowie mu prostoduszna intuicja typu zaprasza-to-idę. To jego pierwszy raz. Wspomnijcie, co robił w takim układzie Tristan. Streszczenie tej płyty można by publikować w Charakterach i ma to jedynie niewielki wpływ na fakt obecności Disintegration w moim top 10.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz