niedziela, 16 maja 2010

5.0's, pt 6

Rozszerzona edycja 5.0's a w niej szczęśliwa siódemka płyt, które warto ominąć szerszym łukiem. Jeśli jednak ktoś dysponuje czasem powinien przesłuchać dwie z nich. Zgadnijcie które!

Sam Amidon
I See the Sign

2010, Bedroom Community


Po naprawdę ciekawym openerze raczącym słuchacza historią godną co najmniej Amberowskiego cyklu Przygody rodziny Cooperów, nie dzieje się nic aż do utworu szóstego - Pretty Fair Damsel, miło kojarzącego się z realiami Przeminęło z wiatrem lub twórczością Emily Dickinson. Pomiędzy i potem, Sam stara się zaimponować umiejętnością budowania utworów z niczego, tyle że robi to raczej w stylu Coldplay niż Kings of Convenience. W nowej reklamie Danio, Głód udaje Neo unikającego pociski w slo-mo i naprawdę lubię Głoda, ale a) nie czekam na czwartą część Matriksa, b) Neo robił to na SERIO, c) w pewnych sytuacjach użycie słowa SERIO piętrzy tyle poziomów, że mózg płonie i sprawnym zostaje tylko obszar odpowiedzialny za diagnozowanie nieporozumień.

People of the North
Deep Tissue

2010, Jagjaguwar


Cztery repetetywne noise jamy, których obszerne fragmenty łatwo rozpoznać jako sygnowane przez członki Oneidy. Side-project perkusisty i klawiszowca tego jakże fajnego zespołu nie osiąga wyżyn Preteen Weaponry, błąkając się raczej po mieliznach iluśpłytowego Rated O. Dla kilku fragmentów warto się jednak z tą płytą zapoznać, ponieważ niesie z sobą bardzo wyważoną przyjemność obojętną na modne ekstrema. 36 minut twardej, stanowczej muzyki, której siła przelewa się na odbiorcę, nie rozszarpując mu mózgu tylko dlatego, że Artysta zwietrzył koniunkturę jaką dla pierdolenia w bambus oznacza pogłoska o fin de sieclu. Czegokolwiek tkną kolesie z Oneidy, składa się z robienia, nie gadania o nim i zarażają tą postawą nawet teraz, na trochę niepewnym etapie swojej twórczości.

Marina And The Diamonds
The Family Jewels

2010, 679


Nachalny atak stałej puli motywów: przestrzennych, sZalOnYcH jak Ro::ErCoAstEr xP bitów, neonowych keyboardów i kalejdoskopowego eksponowania biegunowo różnych nastrojów. Przedsięwzięcie upadłoby natychmiast gdyby nie wokal Mariny, w konsekwentnym tempie tasujący maniery: od parodystycznej imitacji dziewczęcych folkowych minstrelek przez barwną ordynarność podchmielonej kurtyzany z Moulin Rouge i kończąc na komfortowym stereotypie odhumanizowanej divy electro. Dzięki przemianom tego głosu pojedyncze single bawią, szczególnie bezwzględnie przebojowe Oh No! i Rootless, dopuszczające trochę stabilizacji nastroju, tak potrzebnej przy monotonnej intensywności albumu. Komplikowanie komercyjnego popu o glam-disco, kankana i kinder-punka bywa spektakularne i przydaje dynamizmu, ale powoduje przesyt. Wszystko stara się olśniewać tak, że zwyczajnie niewiele widać, a już diamentów na pewno. Ale: wraz z premierą Family Jewels oklepany idiom fuck you, marina pozyskuje perspektywy w warunkach wykluczających obrażanie przystani i trudno nie mówić o korzyściach w tym kontekście.

Greg Haines
Until the Point of Hushed Support

2010, Sonic Pieces


Nagrywanie w berlińskim kościele i współpraca z Xelą jako pozycje w CV właściwie zniechęcałyby, gdyby nie fakt, że Haines jest osiemdziesiąt tysięcy mil podmorskiej żeglugi przed Jacaszkiem, który momentalnie się kojarzy. Trochę przerażają epickie rozmiary minimalizmu, bez wahania stosowanego nawet kosztem produkcji miejsc ciemnych. Przyciężka, skłębiona pod skórą illbientowa atmosfera i powolne gromadzenie post-industrialnych ewokacji interesująco kontrastują z akcentowanym klasycznym instrumentarium. To ono właśnie zajmuje pierwszy plan, emanując wyczuwalnym światłem i decydując o temperaturze poszczególnych partii, ale sukcesywnie blask ten wchłaniają nieskazitelne ambientowe wyściółki i awangardowe wstawki, które z kolei oddają energię czającym się w tle bitumicznym ciemnościom sztucznej, ciążącej ciszy, niemal namacalnej, dogranej jako oddzielna ścieżka zarejestrowana w kącie grobu. Greg wie co nieco o przemijaniu i co więcej: wie też, że dzieląc się taką refleksją z szerokim odbiorcą warto zrezygnować z nachalnych prób nawiązania więzi. Słychać wręcz jak nieskazitelnie piękne dziewczę, które plecie wianuszek melodii, oddycha czarnym lotosem, dobywa ducha, a my zostajemy w bestialskim milczeniu uświadomieni, że
już niedługo
będziem bawili.

Jeremy Jay
Splash

2010, K


Obiektyw schwytał młodego indie-nomada przy kioseczku, w którym kątem pomieszkiwał podczas nagrywania przewidzianych na ten rok Splash i Dream Diary. Jako poeta chłopak nie zagrzewa nigdzie miejsca - poznaje wesołych ludzi, chłonie chwile zadumy i pisze łatwe, przyjemne piosenki pozwalające zapomnieć, że słuchamy właśnie kogoś o hiper-wstydliwych inicjałach i obłym stylu życia. Jeśli słyszeliście poprzednie płyty Jeremy'ego - tą też słyszeliście, przegadaną o niczym i profanującą Baudelaire'a. Jedyny progres to fakt, że chłopak posuwa się wraz z chronologią, zawierając akcenty coraz to późniejszego okresu '80 i nadal najbardziej interesujące jest, co zrobi jak dojdzie do Nirvany. Jest tylko jedna naprawdę łatwa droga do sławy dla takich typów i mam nadzieję, że stanie się spóźnionym udziałem JJ, dzięki czemu, na prawach barteru, Cobain zmartwychwstanie.

Die Antwoord
$0$

2010, Interscope


Wikipedia: Die Antwoord (Afrikaans: The Answer) is a Zef-Rap act (lastfm: rap dla ludzi, którzy uwolnili ego, ktorzy przeszli na kolejny lewel) from Cape Town, South Africa consisting of three members, Ninja, Yo-Landi Vi$$er and DJ Hi-Tek. Byłoby po nas, gdyby nie fakt, że Die Antwoord prezentują się jak Dystrykt 9 muzyki rozrywkowej, współczesnej: nie dogadasz się, pozwiedzasz chlewy z dykty, wzruszy cię los dziwek deportowanych do międzygatunkowego seksu, nażresz się kociej karmy i oby się nie zaciąć w obawie przed gangreną, która w kwestiach zmierzania naprzód zbyt dobrze kopiuje posunięcia Hana Solo. Everest ich marzeń to to, z czym startuje się do zostania ulubionym pisarzem Barei. Poeci barłogu, którym niczego nie chcem zawdzięczać, ale fakty mówią same za siebie: słuchając $0$ przypomniałem sobie w końcu, gdzie wsadziłem oryginalną kasetę z soundtrackiem do Mortal Kombat i mogę w końcu coś pchnąć na allegro żeby być bogaty. A okładka...? Fajne klimaty, ale trzy cycki wystąpiły w lepszym otoczeniu niż te cztery już w 1990, rzucając się w oczy Schwarzeneggerowi w kilku kadrach Total Recall. Zmutowaną laskę grała Lycia Naff, którą wolałem jednak w Chopper Chicks In Zombietown, w którym z kolei ograniczono przydział do dwóch piersi na głowę, poza Billym Bobem Thorntonem, który nie dostał żadnej. Seksistowskie zdania, które powinny teraz nastąpić, wyświetlą ci się przed oczami podczas najbliższej ceremonii rozdania Oscarów. Narf.

Akron/Family
Totem - Improv Series 1
2010, Family Tree

Wspominałem już kiedyś, że nie mogę oprzeć się introm, outrom, soundcheckom, jamom itp. Tutaj jest ich naprawdę dużo. Takich różnych nutek zagranych na dziwnych strojach, na chwytach, które trzyma się raz w życiu, na dźwiękach tak wysokich, że wszystko brzmi jak szczytowy moment tego okropnego sprzężenia, które zadecydowało o wylaniu piwa na głowę kretyna stojącego przed nami na koncercie. Z jamami jest tylko jeden wielki problem: są slamy poetyckie gromadzące idiotów próbujących pioniersko łączyć antyklerykalny beatboxing z efemeryczną awangardą słówwa miast-ust i jest Wielka Improwizacja; są agitatorzy przemawiający do ludu ze skrzynki po jabłkach i są nagie modelki, które odradzają noszenia futer. Jak ręką odjął: od dekad nie miałem na sobie futra, a wydaje mi się nawet, że zdarzyło się czytać Mickiewicza w trybie zaangażowanej nagości. Jest jam Six. by Seven i są jamy Milesa po jednej stronie lustra, a po drugiej takie popierdywanka jak Totem. W wersji total improv Akron jawnie przesadzają: ich cipienie się z niczym staje się rozpoznawalne i w pewnym sensie obranie tej czynności za konsekwentnie prowadzoną z albumu na album markę imponuje. Tak się mówi, ale chodzi o sens przeciwny oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz