Furia Futrzaków
2010, MyMusic
6.7
Furia, jako logiczne następstwo kilku innych projektów starających się zadbać o zaspokajanie naszych piosenkowych potrzeb, na tle roku, w którym właściwie niewiele się jeszcze w popie wydarzyło, z całym spoko zbiera laury. Słusznie dość, bo głównym stanem uczuciowym po przesłuchaniu ich debiutu jest oszołomienie ze stopnia w jakim jest wybrukowany oczekiwaniami, jakby zbieranymi po Internecie i implementowanymi w ciało jakiegoś dawno zatartego, niemożliwego do wyróżnienia, autorskiego pomysłu na granie. Lizusy kompilują słabostki, z których spowiadaliśmy się na obskurnych forach i z wyprzedzeniem spełniają fantazje. Zamówienie społeczne było ogromne i, jak dobrze wiedzą wszyscy wyposzczeni, boleśnie doświadczeni doszukiwaniem się przebłysków jakości w popopodobnych gówienkach, nie chodzi tylko o to, że premiera tak zabawowej płyty pozwoliła trochę zapomnieć o potrzebie kajania się przy barze podczas zamawiania zimnego lecha. Rzeczywiście FF zadebiutowali na światowym poziomie i tak dalej. Było.
Z nowości zaś: wypada podsumować, co właściwie zostaje po inicjującym kontakt zapowietrzeniu. Świetny, trzymający w napięciu opener na pewno. Na pewno też Dziękuję bardzo i Opór powietrza plus kilka naprawdę błyskotliwych sztuczek rozsianych po całej płycie ze zgrupowaniem w Imprezie zamkniętej. Nie mówię nie byłoby bardzo dobre, gdyby nie wejście Michała Gasza, który pod wielkim basowym presetem zaczyna od każda z nas..., wcielając się chyba (sprzeczne przesłanki) w lalki, o których mowa wcześniej. Takie wątpliwości co do sensu tekstów powtarzają się zresztą jeszcze kilkakrotnie, bo kolejne wersy zdają się często rozpoczynać historię od nowa w środku utworu. Potem jeszcze Nie stało się nic złego z cudownie plastikowym erotyzmem kokieteryjnego refrenu. I na pewno Pod latarnią – kawałek najbardziej wyróżniający się w całym secie, bo rozbijający monotonne następstwo idealnych, poptymistycznych kawałków, zwalczających twoje wewnętrzne Radiohead, smutny Polaku, nieumotywowanym poczuciem szczęścia i klubową imprezą na poziomie. Sporo.
Więcej niż się spodziewałem zaczynając pisać, więc dlaczego oceny nie przekraczają ósemki? Może dlatego, że konserwatywna wizja artysty jako tego, który targnie sercem, niekoniecznie robiąc przy tym laskę, tutaj się zdezaktualizowała. Furia wdzięczy się i potrafi tym nadskakiwaniem znużyć jak ugrzecznieni niewolnicy obsługujący klientów różnych sklepów i zakładów zostawiwszy w firmowych szatniach swoje twarze i kontusz z wszytym honorem. Profesjonalna, bezosobowa "załoga", której każdy parweniusz może rozkazać przynieść kawy z automatu na drugim krańcu miasta, podczas gdy będzie mierzyć pantofelki na wielkopańskiej sofie, wynajętej za kaucją zainteresowania produktem. "Nie mamy obowiązków, nasza praca to fascynacja twoim pragnieniem!" Super, ale taka nachalność obdarowuje poczuciem winy za skorzystanie z usług, których obecność w menu dziwi i żenuje co skromniejszego konsumenta, a paranoików przeraża sugestią obcowania ze złymi robotami. Przepakowanie tego albumu decyduje o miłości od pierwszego wejrzenia i równie szybkim stwierdzeniu zbędności ideału. Kupić Furię to jak wydać długo odkładane drobniaki na super telewizor, którego menu opcji zabiera tydzień z życia, prowadząc jednak do stwierdzenia, że wykorzystamy najwyżej ich połowę.
Po takim rozruchanku sumienia nastaje pora na stwierdzenie, że tak naprawdę światowy poziom to tylko klisza. Recenzje Furii są jednostronnie pozytywne i właśnie – oszołomione. Faktyczne i zrozumiałe: można się zmęczyć wiecznym przesuwaniem ideału w przyszłość, więc w formie samospełniającej się przepowiedni, dobrze jest sprowadzić go na ziemię, do teraz, wykluczając dalsze szkicowanie kształtu mitu. Furia na pewno nie jest najgorszym wyborem, szczególnie biorąc pod uwagę, że na ten moment to w sumie jedynym. Konkludując: solidna płyta, stawiająca polskiego słuchacza popu przed dylematem zmęczonej cnotą dziewicy. Pewna sztuczność, narzucanie się z idealną recepturą na niezobowiązującą zabawę, sugeruje, że Wielki Deflorator okaże się wibratorem. Bardzo nieetyczny wybór, trzeba jednak pamiętać, że:
Z nowości zaś: wypada podsumować, co właściwie zostaje po inicjującym kontakt zapowietrzeniu. Świetny, trzymający w napięciu opener na pewno. Na pewno też Dziękuję bardzo i Opór powietrza plus kilka naprawdę błyskotliwych sztuczek rozsianych po całej płycie ze zgrupowaniem w Imprezie zamkniętej. Nie mówię nie byłoby bardzo dobre, gdyby nie wejście Michała Gasza, który pod wielkim basowym presetem zaczyna od każda z nas..., wcielając się chyba (sprzeczne przesłanki) w lalki, o których mowa wcześniej. Takie wątpliwości co do sensu tekstów powtarzają się zresztą jeszcze kilkakrotnie, bo kolejne wersy zdają się często rozpoczynać historię od nowa w środku utworu. Potem jeszcze Nie stało się nic złego z cudownie plastikowym erotyzmem kokieteryjnego refrenu. I na pewno Pod latarnią – kawałek najbardziej wyróżniający się w całym secie, bo rozbijający monotonne następstwo idealnych, poptymistycznych kawałków, zwalczających twoje wewnętrzne Radiohead, smutny Polaku, nieumotywowanym poczuciem szczęścia i klubową imprezą na poziomie. Sporo.
Więcej niż się spodziewałem zaczynając pisać, więc dlaczego oceny nie przekraczają ósemki? Może dlatego, że konserwatywna wizja artysty jako tego, który targnie sercem, niekoniecznie robiąc przy tym laskę, tutaj się zdezaktualizowała. Furia wdzięczy się i potrafi tym nadskakiwaniem znużyć jak ugrzecznieni niewolnicy obsługujący klientów różnych sklepów i zakładów zostawiwszy w firmowych szatniach swoje twarze i kontusz z wszytym honorem. Profesjonalna, bezosobowa "załoga", której każdy parweniusz może rozkazać przynieść kawy z automatu na drugim krańcu miasta, podczas gdy będzie mierzyć pantofelki na wielkopańskiej sofie, wynajętej za kaucją zainteresowania produktem. "Nie mamy obowiązków, nasza praca to fascynacja twoim pragnieniem!" Super, ale taka nachalność obdarowuje poczuciem winy za skorzystanie z usług, których obecność w menu dziwi i żenuje co skromniejszego konsumenta, a paranoików przeraża sugestią obcowania ze złymi robotami. Przepakowanie tego albumu decyduje o miłości od pierwszego wejrzenia i równie szybkim stwierdzeniu zbędności ideału. Kupić Furię to jak wydać długo odkładane drobniaki na super telewizor, którego menu opcji zabiera tydzień z życia, prowadząc jednak do stwierdzenia, że wykorzystamy najwyżej ich połowę.
Po takim rozruchanku sumienia nastaje pora na stwierdzenie, że tak naprawdę światowy poziom to tylko klisza. Recenzje Furii są jednostronnie pozytywne i właśnie – oszołomione. Faktyczne i zrozumiałe: można się zmęczyć wiecznym przesuwaniem ideału w przyszłość, więc w formie samospełniającej się przepowiedni, dobrze jest sprowadzić go na ziemię, do teraz, wykluczając dalsze szkicowanie kształtu mitu. Furia na pewno nie jest najgorszym wyborem, szczególnie biorąc pod uwagę, że na ten moment to w sumie jedynym. Konkludując: solidna płyta, stawiająca polskiego słuchacza popu przed dylematem zmęczonej cnotą dziewicy. Pewna sztuczność, narzucanie się z idealną recepturą na niezobowiązującą zabawę, sugeruje, że Wielki Deflorator okaże się wibratorem. Bardzo nieetyczny wybór, trzeba jednak pamiętać, że:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz