Atomic Weekender
2009, Digitalis
7.0
Czy zanurzyliście się kiedy w bezmiar przestrzeni i czasu czytając geologię Cuviera? Porwani jego geniuszem, czy szybowaliście nad bezkresną otchłanią przeszłości, podtrzymywani ręką czarodzieja? Odkrywając warstwa po warstwie, pokład po pokładzie, pod łomami Montmartre lub krzesanicami Uralu zwierzęta, których skamieliny należą do przedpotopowych cywilizacji, dusza wzdryga się dostrzegając miliardy lat, miliony narodów, których słaba pamięć ludzka, których niezniszczalna tradycja boska zapomniały i których popioły na powierzchni globu tworzą owe dwie stopy ziemi dające nam chleb i kwiaty. Czy Cuvier nie jest największym poetą naszego wieku? Lord Byron oddał słowami parę wzruszeń, ale nieśmiertelny przyrodnik odtworzył światy przy pomocy zbielałych kości, odbudował, jak Kadmus, miasta z zębów, z paru smug węgla, zaludnił tysiące lasów tajemnicami zoologii, odnalazł pokolenia olrzymów w stopie mamuta...
Ciepłe, słone i zaborcze, zakamuflowane filie wszechoceanu, tytułowane wewnętrznymi morzami, musiały pewnie szparko się burzyć w wąziutkich przesmykach zanim doprowadziły do rozpadu Pangei. Miliony lat później ryby, przeczuwając, że spłachcie śliskiego mięsa niezbyt się nadadzą do kreacji, przebierają coraz usilniej kostkami wewnątrz swoich płetw aż w końcu na wzór cytowanego wyżej Balzaka (Jaszczur) mogą w końcu pisać. Kolejne miliony mijają i ewolucja rzeczywistości jaką znamy traci na akceleracji, ale jej cuda nadal można obserwować: źrenice zwężają się pod wpływem światła lub erotycznego zainteresowania, usta nabiegają czerwoną krwią, lekko obrzmiewając, rozpychane w mereżkach malutkich żyłek tak jak kiedyś suche cielsko Pangei, ale choć w zestawieniu z kontynentem niezauważalne, nie rozpadają się, najwyżej rozchylają lub rozdzierają. Meteoryty przekraczające atmosferę i gasnące w już i tak gotującej się wodzie pierwotnego oceanu, przynoszą ze sobą życie wszczepione przez jakąś inteligentną rasę. Atomic Weekender skleja się mocno z serią komiksowego sci-fi Aldebaran Eduardo De Oliveira: skomplikowana intryga, międzygwiezdne podróże, tajemnicza jaźń kontrolująca wszystko za pomocą środków stosowanych przez ocean z Solaris i na koniec: odrobina naiwności. Oba dzieła łączy bowiem trochę bajkowy klimat post-modernistycznego miksu (choćby znaczące tytuły cząstek składowych AW: Tartar Hologram i kolejne partie Space Ladder Spiritual).
Epickie przewalanie się przez miliardy lat, dosiadłszy pędzącego z prędkością dźwięku obłoku waty cukrowej o rozmiarach Boeinga, nie sprawia jednak, że mamy do czynienia z oryginalnością czy choćby budzeniem zainteresowania. Atomic Weekender zbiera drony, zagęszcza aż zaczynają imitować melodyjność i ostatecznie kompresuje je w noise-ambientowy bliss. To, co decyduje o mocy to toporne, po chamsku bezkompromisowe podkreślanie asonansów. Malutkie sampelki, tłum hatifnatów albo harmonijka z trzymających się za łapki papierowych idiotów, tłamszą się i pękają jak bąbelki, podczas gdy monumentalne ściany suchego, chemicznego ognia robią za horyzont tej szampańskiej zorzy. Caboladies wskazują na punkty wspólne, samogłoski powtarzające się w litocie z równą konsekwencją co w wyrazach stanowiących ciało hiperbolicznej peryfrazy. Małe to matryca dużego. Gdyby nie kręgosłup, antyk nie wylansowałby tak skutecznie stawiania kolumn, i, dalej, nie mielibyśmy może sensownej nazwy na wolno stojące głośniki. Między rozchylającymi się ustami i rozdzieraną kataklizmem płytą tektoniczną zachodzi wizualna analogia, ale też zależność przyczyny i skutku. Gdyby nie odpowiednie pęknięcia skorupy globu, nie powstałyby żadne usta. Gdyby nie przesypująca się przez nieprzygotowaną uwagę ściółka minimalnych teł, rozkurwiający się zasłonami ognia po całym pierwszym planie, ogrom Atomic Weekender mógłby tylko porażać. Natomiast jednak wciąga raczej, działając kojąco, jak wirujące na wietrze ognisko.
Epickie przewalanie się przez miliardy lat, dosiadłszy pędzącego z prędkością dźwięku obłoku waty cukrowej o rozmiarach Boeinga, nie sprawia jednak, że mamy do czynienia z oryginalnością czy choćby budzeniem zainteresowania. Atomic Weekender zbiera drony, zagęszcza aż zaczynają imitować melodyjność i ostatecznie kompresuje je w noise-ambientowy bliss. To, co decyduje o mocy to toporne, po chamsku bezkompromisowe podkreślanie asonansów. Malutkie sampelki, tłum hatifnatów albo harmonijka z trzymających się za łapki papierowych idiotów, tłamszą się i pękają jak bąbelki, podczas gdy monumentalne ściany suchego, chemicznego ognia robią za horyzont tej szampańskiej zorzy. Caboladies wskazują na punkty wspólne, samogłoski powtarzające się w litocie z równą konsekwencją co w wyrazach stanowiących ciało hiperbolicznej peryfrazy. Małe to matryca dużego. Gdyby nie kręgosłup, antyk nie wylansowałby tak skutecznie stawiania kolumn, i, dalej, nie mielibyśmy może sensownej nazwy na wolno stojące głośniki. Między rozchylającymi się ustami i rozdzieraną kataklizmem płytą tektoniczną zachodzi wizualna analogia, ale też zależność przyczyny i skutku. Gdyby nie odpowiednie pęknięcia skorupy globu, nie powstałyby żadne usta. Gdyby nie przesypująca się przez nieprzygotowaną uwagę ściółka minimalnych teł, rozkurwiający się zasłonami ognia po całym pierwszym planie, ogrom Atomic Weekender mógłby tylko porażać. Natomiast jednak wciąga raczej, działając kojąco, jak wirujące na wietrze ognisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz