Sean McCann
Midnight Orchard
2009, Roll Over Rover
8.0
Tuż po skompletowaniu listy rocznej wypływają w końcu na powierzchnię klejnoty przyduszane wcześniej nalotem bardziej medialnych błyskotek. Od pierwszego styku narzuca się porównanie McCanna do Basinskiego wypośrodkowanego między Disintegration Loops a Garden of Brokenness, uliryzowanego wpływami wczesnego Eluvium, zahipnotyzowanego naturą jak Leśmian i grzebiącego w pleromenie z zaangażowaniem najbardziej onirycznych fragmentów Schulza. Umieszczony na pierwszej stronie Midnight Orchard kawałek tytułowy trwa 39:30, składa się z pętli i od ponad dwóch tygodni słucham niemalże wyłącznie jego jednego. Przy całej sympatii dla Williama, sięgnięcie po naturę, już nawet magiczny folklor, działa na wyobraźnię mocniej niż jakikolwiek kosmos i nasłuch neutrin. Kwestia doboru totemów: Rousseau/Hermaszewski.
Jakiś jeden obraz, który łączyłby slow-core, freak-folkowo-jazzowe pobocza, ambient z taśm, repetycje i groźne toposy poważki? Z nor metempsychozy jedno happy word wychodzi: gomon. Folklorystyczny micik sąsiadujący z pogłoską o kwiecie paproci: nocny pochód zwierząt, drzew, kamieni - ogółem wszystkiego, co zazwyczaj albo się nie porusza wcale albo przynajmniej nie gromadzi w celu ślepego podążania w ściśle wytyczonym kierunku, pchane nieodgadnioną dla człowieka motywacją. Przepisując gusła na jakieś popularniejsze wyobrażenia chodzi o instynktowne zmierzanie wielkich zwierząt na cmentarzyska swojego gatunku albo o zminiaturyzowaną alegorię cyklu natury albo o poruszenia cielska Uroborosa, węża oplatającego świat. Mimo że w ciemności trudno rozróżnić kształty poszczególnych elementów gomonu z kasety McCanna, stanowi on zaprzeczenie przysłowiowego eksperymentalnego bredzenia przewalającego się z kanału w kanał. Porównanie do Basinskiego opiera się bowiem także na podłożu emanujących z Midnight Orchard klasycystycznych cnów: ładu, spokoju i harmonii. Jeśli jest w tej muzyce jakaś histeria, przestrach, groza utraty kontroli nad własnymi poczynaniami, panika uwięzienia w marionetkowym ciele przejętym przez instynkt podążania, to są to lęki kiełznane właśnie ścisłymi rygorami formalnymi. Na końcu znaleźć się więc musi światło, w którego stronę idzie się z ulgą, kokieteryjnie wzbraniając się przed uznaniem za katharsis czegoś tak prostego jak oddalona folk-jazzowa melodia.
Druga strona taśmy to szesnaście krótkich utworów bliższych już stereotypowi eksperymentu. Dużo cięć, samplowania, loopów, drone'ów i innych standardów, przypominających po trosze Sylviana, po trosze Scotta Tumę, pobrzmiewając opiumicznymi IDMami Vincenta Gallo, nostalgiczną groteską animacji ze studia Ghibli i po Proustowsku (konkretnie: Imiona miejscowości: miejscowość) prześwietlonymi, akwatycznymi utworami Debussy'ego. Szczególną przyjemność sprawiają Straw Hat 1 i 16, otwierająca i zamykająca całość, chill-folkowa klamra, ściśle kompresująca potencjalną progresywną suitę do wypaczonych eksperymentem, żwawych coplas. Można by pominąć obszerny fragment toczący się pomiędzy tą zgodną parą, gdyby nie fakt, że po którymś przesłuchaniu całości, druga część okazuje się być stworzona do nałożenia na pierwszą, tak by gomon toczył się tym razem w dzień, objaśniony. Krótkie jego, rozsegmentowane fragmenty, zdają się być nagimi cząstkami utworu tytułowego, poszczególnymi kręgami kręgosłupa, legendą zawikłaną o nakładające się na siebie słoje drzewa genealogicznego. Pod lejącymi się z letniego nieba promieniami naturalnego Roentgena, widać szkielety i poszczególne kości jak tazo łączące się w pierwszą stronę kasety. Druga część MO to przypisy do pierwszej, rozjaśnienie jej o pierwiastek czysto kulturalnego, wyrafinowanego wojeryzmu wymierzonego w intymność nieodgadnionej natury.
McCann sprzedaje fanom eksperymentu obszerną syntezę stanu zdrowia muzyki dziwnej. Midnight Orchard przypomina trochę czytanie krótkich form Borgesa: długie percypuje się jako krótkie, przepakowane światem przedstawionym, jak alef, lewiatan kompresji; krótkie dłużą się wyjaśniając długie odczuwanym, a nie realnym czasem swego trwania.
2009, Roll Over Rover
8.0
Tuż po skompletowaniu listy rocznej wypływają w końcu na powierzchnię klejnoty przyduszane wcześniej nalotem bardziej medialnych błyskotek. Od pierwszego styku narzuca się porównanie McCanna do Basinskiego wypośrodkowanego między Disintegration Loops a Garden of Brokenness, uliryzowanego wpływami wczesnego Eluvium, zahipnotyzowanego naturą jak Leśmian i grzebiącego w pleromenie z zaangażowaniem najbardziej onirycznych fragmentów Schulza. Umieszczony na pierwszej stronie Midnight Orchard kawałek tytułowy trwa 39:30, składa się z pętli i od ponad dwóch tygodni słucham niemalże wyłącznie jego jednego. Przy całej sympatii dla Williama, sięgnięcie po naturę, już nawet magiczny folklor, działa na wyobraźnię mocniej niż jakikolwiek kosmos i nasłuch neutrin. Kwestia doboru totemów: Rousseau/Hermaszewski.
Jakiś jeden obraz, który łączyłby slow-core, freak-folkowo-jazzowe pobocza, ambient z taśm, repetycje i groźne toposy poważki? Z nor metempsychozy jedno happy word wychodzi: gomon. Folklorystyczny micik sąsiadujący z pogłoską o kwiecie paproci: nocny pochód zwierząt, drzew, kamieni - ogółem wszystkiego, co zazwyczaj albo się nie porusza wcale albo przynajmniej nie gromadzi w celu ślepego podążania w ściśle wytyczonym kierunku, pchane nieodgadnioną dla człowieka motywacją. Przepisując gusła na jakieś popularniejsze wyobrażenia chodzi o instynktowne zmierzanie wielkich zwierząt na cmentarzyska swojego gatunku albo o zminiaturyzowaną alegorię cyklu natury albo o poruszenia cielska Uroborosa, węża oplatającego świat. Mimo że w ciemności trudno rozróżnić kształty poszczególnych elementów gomonu z kasety McCanna, stanowi on zaprzeczenie przysłowiowego eksperymentalnego bredzenia przewalającego się z kanału w kanał. Porównanie do Basinskiego opiera się bowiem także na podłożu emanujących z Midnight Orchard klasycystycznych cnów: ładu, spokoju i harmonii. Jeśli jest w tej muzyce jakaś histeria, przestrach, groza utraty kontroli nad własnymi poczynaniami, panika uwięzienia w marionetkowym ciele przejętym przez instynkt podążania, to są to lęki kiełznane właśnie ścisłymi rygorami formalnymi. Na końcu znaleźć się więc musi światło, w którego stronę idzie się z ulgą, kokieteryjnie wzbraniając się przed uznaniem za katharsis czegoś tak prostego jak oddalona folk-jazzowa melodia.
Druga strona taśmy to szesnaście krótkich utworów bliższych już stereotypowi eksperymentu. Dużo cięć, samplowania, loopów, drone'ów i innych standardów, przypominających po trosze Sylviana, po trosze Scotta Tumę, pobrzmiewając opiumicznymi IDMami Vincenta Gallo, nostalgiczną groteską animacji ze studia Ghibli i po Proustowsku (konkretnie: Imiona miejscowości: miejscowość) prześwietlonymi, akwatycznymi utworami Debussy'ego. Szczególną przyjemność sprawiają Straw Hat 1 i 16, otwierająca i zamykająca całość, chill-folkowa klamra, ściśle kompresująca potencjalną progresywną suitę do wypaczonych eksperymentem, żwawych coplas. Można by pominąć obszerny fragment toczący się pomiędzy tą zgodną parą, gdyby nie fakt, że po którymś przesłuchaniu całości, druga część okazuje się być stworzona do nałożenia na pierwszą, tak by gomon toczył się tym razem w dzień, objaśniony. Krótkie jego, rozsegmentowane fragmenty, zdają się być nagimi cząstkami utworu tytułowego, poszczególnymi kręgami kręgosłupa, legendą zawikłaną o nakładające się na siebie słoje drzewa genealogicznego. Pod lejącymi się z letniego nieba promieniami naturalnego Roentgena, widać szkielety i poszczególne kości jak tazo łączące się w pierwszą stronę kasety. Druga część MO to przypisy do pierwszej, rozjaśnienie jej o pierwiastek czysto kulturalnego, wyrafinowanego wojeryzmu wymierzonego w intymność nieodgadnionej natury.
McCann sprzedaje fanom eksperymentu obszerną syntezę stanu zdrowia muzyki dziwnej. Midnight Orchard przypomina trochę czytanie krótkich form Borgesa: długie percypuje się jako krótkie, przepakowane światem przedstawionym, jak alef, lewiatan kompresji; krótkie dłużą się wyjaśniając długie odczuwanym, a nie realnym czasem swego trwania.
Bardzo dobry materiał. Rzeczywiście, 30 minutowa suita potrafi być hipnotycznie wciągająca. Dzięki za rekomend.
OdpowiedzUsuńWłaśnie się zabieram za pozostałe 13 płyt, jakie McCann wypuścił w 2009. Dam znać co i jak, jeśli będę jeszcze postrzegał.
OdpowiedzUsuńósemkowych się pisze, chyba, że to tak specjalnie
OdpowiedzUsuńUdało mi się część z jego licznej dyskografii przejrzeć. "How deep is the ocean", "Frame of mind", "A Wind in their way", "Lower decks" - to rzeczy, które wpadły mi w ucho. Choć muszę stwierdzić, że "Midnight..." jak dotąd brzmi najwybitniej.
OdpowiedzUsuńteż trochę posłuchałem i: "blackriverfalls" raczej słabe (harcerska psychodelia na akustyku); "sway" mocniejsze - ambient, trochę w stylu Budda, z paroma ciekawymi momentami przełamującymi stechnicyzowany horyzont zdarzeń. póki co trochę rozczarowująco więc, ale od "Midnight Orchard" ciągle jestem uzależniony. W sumie słucham tego i Caboladies na zmianę. 2010 jeszcze nie ma dostępu.
OdpowiedzUsuńzostawiłem 'usemkowych' żeby przestrzec innych blogerów. pieprzcie korekty. najlepiej jednak wszystko robić samemu, bo widać jak to wygląda. wolontariaty wolontariatami, ale najlepiej DIY i elo :*