sobota, 13 lutego 2010

John Wyndham - Dzień tryfidów

John Wyndham
Dzień tryfidów
(The Day of the Triffids aka Revolt of the Triffids)
Warszawa 2001


6.9



Wypuszczony ostatnio miniserial, remake ekranizacji z 1962 i 1981, w całkiem przyjemny sposób nakłania do przypomnienia sobie klasyka post-apo. Czytając umieszczoną na tylnej okładce notę od wydawcy oczy same się spuszczają, kompensując gniotobicie wieszczeniem świtu shoegaze'u za parę dziesięcioleci:
Nad Ziemią przelatuje deszcz odłamków komety. Piękny zielony blask rozjaśnia noc. Wszyscy podziwiają świetlny fenomen. I wszyscy tracą wzrok. Ludzkość pogrąża się w mroku. Nieliczni, którzy widzą, stają się przewodnikami niewidomych. I jedyną szansą na przetrwanie ludzi, bezbronnych wobec krwiożerczych roślin, które opanowują planetę ślepców.
Ani razu nie zagruchał gołąb, nie zaćwierkał wróbel. Nic, prócz śpiewu drutów telegraficznych poruszanych wiatrem... - znamienne dla post-apokalipsy zdanie-diagnoza krachu starego ładu pojawia się u Wyndhama dopiero na 7. stronie, ustępując miejsca przeżyciom Masena zwiedzającego opanowany chaosem szpital. Sugestywne opisy emocjonalności bohaterów Dnia stawiają utwór Wyndhama między nielicznymi powieściami post-apokaliptycznymi sięgającymi po realizm psychologiczny. Krótki fragment:
Kiedy się zatrzymałem na posiłek, nie bawiłem dłużej, niż to było konieczne. Zjadłem go szybko, słuchając ciszy, która zaczynała już działać mi na nerwy, i pragnąc czym prędzej ruszyć w dalszą drogę, żeby mieć przynajmniej towarzystwo warczącego silnika.
Zacząłem mieć przywidzenia. Raz dostrzegłem ramię dające znaki z okna, ale gdy podjechałem, była to tylko kołysząca się przed oknem gałąź. Zobaczyłem mężczyznę, którzy zatrzymał się pośrodku pola i odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, lecz lornetka pokazała mi, że nie mógł ani się zatrzymać, ani odwrócić: był to strach na wróble. Słyszałem wołające mnie głosy, ledwie dające się rozróżnić poprzez hałas silnika; zatrzymywałem się i wyłączałem motor. Nie było żadnych głosów, nie było nic, ale bardzo daleko rozbrzmiewała skarga nie wydojonej krowy.
Przyszło mi do głowy, że tu i ówdzie, rozsiani po kraju, muszą być mężczyźni i kobiety, którzy sądzą, że są najzupełniej samotni, iż nikt prócz nich nie pozostał przy życiu. Współczułem im równie gorąco, jak wszystkim innym ludziom w tym nieszczęściu.
W powściągliwej drobiazgowości opisu przeżyć wewnętrznych i w trafności ujęcia przestrzeni jako ekwiwalentu stanów psychicznych z Dniem tryfidów konkurują tylko trzy ze znanych mi tytułów post-apokaliptycznych: Czarny Deszcz Ibuse Masujiego, Wielkie solo Antona L. Herberta Rosendorfa oraz świetne, orgiastycznie depresyjne W kraju rzeczy ostatnich Paula Austera, skutecznie anektujące do zdawałoby się zbyt prostolinijnego genre behawioryzm, trawestacje relacji łagrowych i starej szkoły refleksję nad psychiką kobiety rzuconej w niesprzyjające warunki. Samotność Masena generuje stany halucynacyjne, a co najważniejsze w kwestii realizmu: chwieje racjonalnością myślenia każąc czytelnikowi wątpić w jego wiarygodność jako narratora. Stan ducha bohatera, uganiającego się po całej Anglii w poszukiwaniu prawie nieznajomej kobiety, w której nie był się nawet zakochał - połączyło ich zachowanie wzroku, jest dla Wyndhama pretekstem do wyrażenia szacunku dla ludzkiej słabości (co przyświeca mu zresztą jak misja, kontrastowo wyłaniająca się spod zrezygnowanego przekonania o niezłomności człowieka w pogłębieniu otaczającego go zła) oraz wskazania na irracjonalne podłoża ewentualnego zwycięstwa ludzkości nad tryfidami i przetrwania rasy: sentyment, którego pozbawione będą najprawdopodobniej kolejne pokolenia (podobnie "romantyczna" diagnoza, podszyta ponurą wizją zautomatyzowanych przyszłych pokoleń, pojawia się w polskiej Głowie kasandry Baranieckiego i, z pełną aprobatą mechanizacji, w poezji i tekstach programowych Peipera, w bezpośrednim sąsiedztwie nurtu polskiego katastrofizmu okresu międzywojennego).

Dzień tryfidów jest ikonicznym dla całej literatury post-apokaliptycznej przedstawieniem wątku samotności w wyniszczonym świecie. Psychologizacja postaci (na pierwszy rzut oka typów raczej niż jednostkowych charakterów, co przemawia za interpretowaniem Dnia jako paraboli, jeśli nie powiastki z głęboko humanistyczną tezą) jest posunięta na tyle daleko, że realizm przelewa się z niej na resztę fabuły nulifikując początkowe rozbawienie inwazją drapieżnych roślin. Decyzje podejmowane przez postacie są nie tylko wiarygodne, ale uzależnione od tła społecznego wczesnych '60. Jeden z pozytywistycznie nastawionych bohaterów powieści wyrzuca kobietom, że próbują przykleić się do mężczyzn zamiast uczyć się nowych umiejętności, wykraczających poza szydełkowanie i rodzenie dzieci. Krzepnie już jednak nowoczesny feminizm i niektóre bohaterki Wyndhama spokojnie dystansują mężczyzn, podkreślając swoją wyjątkowość, kompetencje i odrębność mentalną. Sam autor zdaje się zachęcać do zainteresowania światem ich przeżyć, często kontrowersyjnych, i przedstawianych niekiedy nie bez wzbogacającej nasycenie uczuciowe ironii.



W serialu wywiedziono motywację zaangażowania głównego bohatera w sprawy krwiożerczych roślin z traumatycznego wypadku przeżytego w dzieciństwie. Utrata matki, zabitej przez tryfida, usprawiedliwiać miała chłód, mizantropię i obsesję na puncie potworów. I początkowo powieść proponuje ciekawszą wersję - trickstera, o którym wiemy jedynie, że imał się różnych zawodów, zawodząc mieszczańskie oczekiwania ojca o pracy na urzędzie, i w końcu trafiając na farmę tryfidów jako ekspert od nowowyłonionego gatunku flory. Z biegiem fabuły można jednak odnieść wrażenie, że Wyndham rezygnuje z pierwotnego projektu postaci jako trickstera na rzecz jednostki odpowiedzialnej i do gruntu normalnej, a przy końcu wręcz wyidealizowanej ogromem poświęcenia i pracy jakiej się podejmuje. Jeszcze jako spryciarz, żwawo wnioskujący o zmianach w otoczeniu i wykorzystujący je, Bill Masen pierwsze kroki w post-apokaliptycznym od paru minut świecie kieruje do baru żeby strzelić sobie głębszego i odzyskać pełnię równowagi. Z nieumiejętnie skrywanym szacunkiem podchodzi do symbolu przekory fatum: urodzonego ślepca z dumą obnoszącego się na ulicy z umiejętnością poruszania w absolutnych ciemnościach pośród tłumu potykających się i żebrzących o litość dopiero co ociemniałych. Rycersko przeciwstawia się też Masen grupie pijanych twardzieli przyznając w duchu, że wpadające w ich ręce ociemniałe kobiety będą miały większe szanse przeżycia, jeśli nie kiwnie w ich sprawie palcem.

Szkoda, że porzucono rysowanie postaci, której sam autor by nie polubił. Wyndham zamienia Masena we własne alter ego - pełnego fobii (irracjonalnych i atawistycznych - wystarczy przejrzeć tytuły składające się na bibliografię Johna), troskliwego i drżącego o przyszłość mieszczucha reprezentującego kliszę codziennego heroizmu, wyraźnie odcinając się od cynizmu kwitnącego w pełnym niemoralnych opcji post-apokaliptycznym świecie. Podobnie zresztą postępuje drugi klasyk - Nevil Shute, pragnąc oszczędzić czytelnikowi wrażeń przewyższających globalną katastrofę samą w sobie, tym samym jednak zubożając swoją wizję świata i odbierając jej wiarygodność. Tendencja troski potrwa już niedługo: kolejne powieści nie będą oszczędzały czytelnika, a dzieła dokończy nuke pop, rozpętany na strzępkach pierwszych brutalnych fantazji post-apokaliptycznych (głównie wykorzystujących motyw zmotoryzowanych gangów i samotnych wojowników autostrady, z którego poczęty został Mad Max) drukowanych w amerykańskich fanzinach sci-fi lat '50 - na rzecz postawy odwrotnej, skrajnego, równie niewystarczającego, zbrutalizowania rzeczywistości przedstawionej. Wyndham nieśmiało wprowadza agresywnego bohatera - Torrance'a, charyzmatycznego przywódcę znikąd, marzącego o przywróceniu feudalizmu jako jedynego układu zdolnego na powrót scalić zdziesiątkowane społeczeństwo, ale jego rola to sfunkcjonalizowany epizod naświetlający skalę żądzy władzy w każdej sytuacji emanującej z istoty ludzkiej (w miniserialu postać z równie wielkim hukiem wprowadzona, co zmarnowana).


Można wybaczyć Wyndhamowi te drobne nudziarstwa z uwagi na niepowtarzalny klimat, przypominający oldschoolowe przygodówki, pierwsze horrory i thrillery noir i falę książek przygodowych dla młodzieży. Atmosferę buduje m.in. wykorzystywanie wycinków z gazet czy relacji radiowych i telewizyjnych. Odwołuje się tu być może Wyndham do tej samej techniki w wykonaniu Verne'a, posługującego się fikcyjnymi cytatami z brukowców dla rozwijania historii Robura i napędzania w świecie możliwym powieści hype'u na cudowną machinę. Może wpływem był Stevenson, każący dziennikom przybliżać kolejne zbrodnie Hyde'a. Gdzieś u podstaw, jak zresztą w przypadku wielu wizji post-apokaliptycznych (czym zajmiemy się jeszcze) ukrywa się groteska: świat przedstawiony Dnia tryfidów to typowy świat na opak, z uwagi na moment historii możliwy do odczytania jako alegoria przewrotnych sowieckich zakusów. Rośliny poruszają się, podczas gdy ludzie robią to ledwo-ledwo; znajome przedmieścia Londynu zamieniają się w dżunglę, a pierwsze co dochodzi do głosu wśród ocalałych widzących to lewacka ideologia i projekty stworzenia utopii, której sprzeciwia się tylko podstarzała feministka wietrząca szowinistyczny podstęp w pomyśle zwiększenia szans przetrwania ludzkości poprzez zinstytucjonalizowaną wolną miłość. Do wymienionych wyżej Verne'a i Stevensona należy koniecznie dorzucić Wellsa i jego Wojnę światów. Prekursor post-apokalipsy (Wehikuł czasu) wpłynął na właściwy Wyndhamowi styl sekwencjonowania fabuły i zestaw dogmatów przyświecających ludzkości w walce z przeciwnościami losu.

Czytając Wyndhama w 2010 trudno już o całościową interpretację, biorącą pod uwagę kontekst historyczny i socjologiczny. Dzień tryfidów pozostaje jednak jedną z najlepszych, pomimo momentów naiwności, literacką realizacją wizji post-apokaliptycznej i absolutnym prekursorem wąziutkiego jej odłamu upatrującego źródła zagłady poza człowiekiem i technologią, także w naturze, modyfikowanym, ale przecież niezmiennym, tajemniczym planie rzeczywistości, który ludzkość od początku pragnie zeprzeć do roli ozdoby czy ciekawostki potwierdzającej urodę Ziemi (zresztą w początkowych partiach książki pojedyncze, pozbawione trującej wici, tryfidy rzeczywiście grają rolę maskotek ogrodników). Motyw zielonej apokalipsy jest absolutnym marginesem nie tylko powieści post-apokaliptycznej, ale wszystkich dzieł obracających się w kręgu tej konwencji. Wyjątkowym przypadkiem byłaby tu neodżungla - tajemniczy twór występujący w systemie rpg Neuroshimy, odpowiedź matki natury na zrobotyzowanego Molocha. Natura odgrywa sporą rolę także w Późnym lecie Johna Crowleya, ale jest ważna, bo po prostu przetrwała zniszczenie - nie niesie z sobą znaczeń naddanych jak dzieje się to u Wyndhama. Sukces z jakim broni się w swojej najlepszej książce przed potencjalnymi katastrofami literackimi zasługuje na podziw i to dla umiejętności stricte pisarskich, zastępowanych przez ogromny procent twórców snujących wizje post-apokalipsy lawirowaniem i kluczeniem. Dla niektórych jest to książka, do której się wraca i w ramach subgenre sci-fi, o którym tu mówimy, jest to fenomen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz