Inicjujące sezon sceny w psychiatryku nie były tylko przesadnym sadzeniem się pomiędzy jakimi tuzami chcieliby widzieć House'a twórcy serialu. Natłok odwołań sygnalizował utratę kontroli, szczególnie wyraźną w sąsiedztwie masy nasyconych patosem scen. Ostatnie sekundy pilota dawały jeszcze jakąś nadzieję, porzuconą, gdy okazało się, że scenarzyści poprzysięgli postawić serial w ścisłej analogii do powieści żenująco słabej. Dlaczego przytaczać denną książkę? Żeby tym wyraźniej podkreślić, że wcześniej House był kreacją idealną, realizującą archetyp o ramach nakreślonych przez takie postacie jak Hefajstos, Merlin, Heathcliff czy Ahab, i to, że twórcy ich legend dobrze wiedzieli: prawdziwi bohaterowie muszą m.in. odejść.
Wilk stepowy Hermanna Hesse, bo o tę powieść mi chodzi, to książka, której kanoniczność mam nadzieję zostanie kiedyś zrewidowana. Tworząc powieść o mizantropie, stylizując narrację na pamiętnik, a więc świadomie zawężając i personalizując perspektywę, skupiając reflektory na skomplikowaniu i głębi osobowości bohatera, Hesse dopuszcza się rażącej niewiarygodności psychologicznej. Harry Heller, z całym bagażem własnoręcznie skonstruowanych życia i charakteru, dokonuje pod wpływem siksy z zapadłego miasteczka całkowitej przebudowy światopoglądowej. Nie brakowało mu w życiu miłości, więc nie jest to podjęta pod wpływem kryzysu wieku średniego próba erotycznego odbicia sobie lat strawionych na studiach. Harry ma zresztą nawet stałą kochankę, z którą związek satysfakcjonuje go nie tylko fizycznie – dostarcza mu też romantycznej strawy duchowej. Ale jednak: obserwujemy przemianę, przy której metamorfozę Gregora Samsy można włączyć w grono najbardziej realistycznych reportaży. Można by zrozumieć różne motywacje, na przykład najprostszą: nudę. Odświeżające dojrzałego faceta spotkania z młodą kobietą – do uwierzenia. Ale czym tłumaczyć decyzje usilnego przekonywania się do nawiązania przyjaźni (już teraz: sic!) z ludźmi (więcej: mężczyznami!), którymi Haller od pierwszego wejrzenia gardzi czy nauki tańca do muzyki, która go brzydzi? Hesse wstrzymuje się od eksplanacji. Z kolei, kiedy nowo poznana młoda koleżanka, doprowadza do wyłącznie seksualnej znajomości między Harrym a swoją przyjaciółką, dokonuje szerokich objaśnień, jakby czytelnicy nigdy nie słyszeli o seksie bez zobowiązań w czasach zwierających szeregi hippisów.
Harry Heller, mężczyzna w średnim wieku, około pięćdziesiątki, o ustabilizowanym, pomimo upodobania do przeprowadzek, życiu, ustalonych gustach, o sporej puli doświadczeń, zabezpieczony finansowo, posiadający tytuł naukowy, publikujący, zdolny z całą pewnością powiedzieć o sobie, że jest wolnomyślicielem (pasus jego intelektualnego położenia wobec ówczesnej sytuacji w Europie). Sam nazywa siebie mizantropem i, przenośnie, wilkiem stepowym, charakteryzując z pomocą tego totemu rys osobowości niezdolnej do wtopienia się w mieszczańskie życie. Wilk stepowy jako symbol uwarunkowania wewnętrznego, jest zresztą bardzo blisko wartości uosabianych zwykle przez pierwszego trickstera/mizantropa wielu mitologii. Jak się jednak okazuje przeczucia ostrożnych nie mylą: Heller zasila szereg postaci, które mówiąc o sobie bez żenady wilk są kreacjami do bólu pretensjonalnymi.
Tego niezamierzonego przez pisarza gorzko komediowego aspektu dzieła dopełniają ostatnie rozdziały, w których Harry uczestniczy w balu maskowym i zażywa LSD. Właściwie nie da się chyba oddać miernego poziomu tych nachalnych mimo nieudolności prób zarysowania psychodelicznych scen prozą, więc nawet nie będę próbował. Ważne jest, że Heller biorąc LSD zostaje zaakceptowany przez nowych znajomych, tak jakby to on był potrzebującym inicjacji dzieckiem, a oni przedwiecznymi mędrcami. Scena, w której infantylny młodziutki dealer (charakteryzowany zresztą wcześniej jako czarodziej, alchemik, muzyk jazzowy i niebiański kochanek) z pompą daje Harry'emu narkotyki, pobudza do szczerego śmiechu. Poważny facet, o imponującym doświadczeniu życiowym, odnoszący się z wyraźną niechęcią do ludzkości jako zbioru cech, brata się z gówniarzami w celu doznania kilku halucynacji, dzięki czemu zaczyna życie od nowa... Chciałbym być na tyle bogaty, aby wydać Wilka stepowego jeszcze raz, opatrując tylną okładkę reedycji tym trafnym streszczeniem.
Przedostatni epizod szóstej serii House'a sugerował, że dotychczasowe 20 odcinków traktowało o eksperymencie egzystencjalnym. Bohater chciał, jak sam to ujął: być szczęśliwy (duh), zminimalizować ból i spróbować stylów życia zaproponowanych przez innych, zakładając na chwilę, że są mądrzejsi lub chociaż mają dyplom psychiatry. Byłoby to świetne usprawiedliwienie obniżenia właściwie do zera cech dystynktywnych jego charakteru. Dyskusyjne czy można w ramach eksperymentu wyzbyć się ciekawości świata (m.in. zignorowanie, po sztubackich podchodach, możliwości bliższego przyjrzenia się psychopatce), gustu co do zajęć podejmowanych w wolnym czasie (m.in. załamujące sceny szybkich randek czy karaoke z Chasem i Foremanem), nieufności (ohydnie sfilmowane zutylizowanie koperty z info o ex Wilsona) czy zasad kultywowanych jako rys charakteru (m.in. pozwolenie geniuszowi na otępianie się czy decyzja o amputacji w finalnym epizodzie, a w końcu najmniej spektakularna, lecz najbardziej znacząca: stwierdzenie jest jak jest na wieść o związku Lucasa i Cuddy). Dyskusyjne, ale załóżmy, że jest możliwe (do tego w trakcie, jak wmawiają widzom scenarzyści, psychicznej agonii) zaistnienie siły woli zezwalającej na świadome bycie kim innym w każdej minucie odcinka czasu liczonego w miesiącach.
Załóżmy też, że doświadczony na różnych polach, zamożny dorosły mężczyzna odnoszący sukcesy, nie tkwiący w szponach kompleksu, zdrowiejący w wyniku terapii nie jest w stanie zagłuszyć samotności nawiązując znajomość z kobietą lub w ogóle: ludźmi, potencjalnymi znajomymi, mimo iż wcześniejsze serie pokazywały chorego człowieka, który nie miał z tym problemów. Przez pięć sezonów twórcy serialu przekonywali na przykładzie pacjentów, że żadne uwarunkowanie psychiczne, fizyczne czy osobowościowe nie przekreśla szans na satysfakcjonującą egzystencję. Z tego przekonania płynął sprzeciw House'a wobec samobójstwa, podobnie jak u Dextera trochę sprzeczny z resztą strategii życiowej, której wielokrotnie podkreślanym rdzeniem była hierarchia godność/jakość życia > instynkt samozachowawczy. W ostatnim sezonie widzimy, że spośród makabrycznie okaleczonych cieleśnie, katatoników, zatwardziałych szaleńców, legionu pokrak i frajerów, tylko jeden mizantrop musi się zmienić, bo nic na niego nie czeka, a więcej nawet: tu i teraz jego egzystencja nie ma sensu.
Wcześniejsze serie wypełniały archetyp mizantropa jako postaci dumnej ze swojego odsunięcia się od społeczeństwa z uwagi na osiągnięcie psychicznej niezależności od otoczenia. Niechęć do bycia człowiekiem, dzielenia z ogółem ludzkich słabości, pozwalała bohaterowi na osiąganie sukcesów w różnych dziedzinach życia, jednocześnie budząc w odbiorcach litość: mimo wszystko House pozostawał bowiem żałosny. Jednocześnie odczuwane przezeń podziw i pogarda dla swojego stylu życia przechodziły płynnie na odbiorcę. Ale słabość House'a dobitnie uwidoczniła się dopiero, paradoksalnie, w sezonie szóstym, kiedy podejmując wycieczki na terytoria świadomie, z filozoficznej decyzji, niegdyś przez siebie opuszczone, ponownie eksploruje ich jałowość. Wcześniej sprowadzał rzeczywistość do siebie, w szóstej serii niezdarnie pogrywał na wyjeździe, z czego najdotkliwsze relacje emitowały relacje z Lucasem, który zabiera House'owi kobietę, bije go, przechytrza, upokarza, na koniec zyskując jeszcze status męczennika, opuszczonego przez nieodpowiedzialną, nie wiedzącą czego chce Cuddy.
Odwrotnie do zamierzeń, scenarzystom nie udało się podkreślić zalet normalnego życia czy choćby podkreślić optymistycznego charakteru ozdrowienia. Szalony geniusz błąkający się od fiolki z prochami do flachy, wydawał się mniej żałosny niż wysilony w próbach bycia przyjaznym podstarzały lekarz. Podobnie jak ze wszelkich możliwych punktów widzenia mniej zasługuje na politowanie samotne pogrywanie na instrumentach i spraszanie dziwek niż wynajmowanie mieszkania z kolegą i żarty o masturbacji pod kocykiem po wcześniejszym przeżyciu bogatych w doświadczenia 50 lat. Nie mówiąc już o tym, że tak niby rozpaczliwie samotne życie House'a, jego mieszkanie i zajęcia w wolnym czasie, były egzystencją właściwie wszystkich ludzi nie posiadających licznej rodziny i legionu przyjaciół pławiących się w wolnym czasie. Próby wmówienia czegoś innego ustami bohaterów, mimo że nie wiedzieć czemu nagle zaczynają uderzać w bohatera, spływają jednak po widzu, przeświadczonym, że nikt przy zdrowych zmysłach losu nowego House'a nie podzieli. Łatwiej trafić do psychiatryka niż nabrać ochoty na naukę po Coelhowsku rozumianej codzienności.
Trickster-mizantrop dzięki swojemu odcięciu od społeczeństwa zyskuje czas. Nie trawiąc go na stosunki interpersonalne rozwija umiejętności pozwalające mu przekraczać przyrodzone granice lub tworzyć iluzję ich przekraczania. Stąd zazwyczaj mityczny trickster wiąże się z postacią maga, eksperymentującego mędrca, a w dzisiejszej kulturze popularnej genialnego naukowca, oszusta czy, wbrew ustalonym standardom archetypu, mimowolnego dobroczyńcy. Użytkownicy magii tacy jak Merlin czy Taliesin, archetypiczni tricksterzy, zostają zastąpieni współcześnie przez racjonalistów wykazujących się paradoksalnym pociągiem do ciemnej, nieobjaśnionej strony rzeczywistości. Każdy właściwie trickster należał do dołów społecznych, został trwale okaleczony fizycznie lub psychicznie, doznał doświadczenia granicznego przybierającego postać choroby psychicznej, której przebiegiem świadomie sterował, aby wyzyskać wzmożoną aktywność psychiczną na własną korzyść, nawet kosztem derealizacji (niewielka to ofiara dla kogoś, kto nie cierpi rzeczywistości). Historia powtarza się także i we współczesnej kulturze. Przezwyciężenie losu, eksploracja alternatywnych perspektyw i odcięcie od człowieczeństwa to wygrana trickstera/mizantropa, tak jak dla Sindbada Żeglarza zwycięstwem jest rozwinięcie żagli. Rys charakteru. Z tym się nie walczy.
Jeśli chodzi o misję piętnowania samotności szósty sezon House MD przypominał więc przygotowany przez MEN na potrzeby lekcji życia w rodzinie film instruktażowy o zaletach antykoncepcji. Nie powstały w historii cywilizacji kadry dobitniej negujące sens seksu. Szósty sezon House'a podkreślił, odwrotnie do zamierzeń twórców, że związki międzyludzkie są śmieszne, żałosne i potrzebne tylko psychicznym kalekom. Dzięki tym dwudziestu odcinkom odbiorcy stracili łączność z oryginalną postacią. Wcześniej to House szydził z relacji międzyludzkich a odbiorcy litowali się nad jego nieufnością i separacją od człowieczeństwa jednocześnie pobłażając mu. Teraz to odbiorcy mogli naigrawać się z House'a i jego relacji; oczywiście do momentu, w którym orientowali się, że śmieszy ich własna sytuacja, bo oglądają już nie oderwanego od rzeczywistości psychola tylko samych siebie po ludzku upokarzających się w pogoni za związkami. Harry Haller zrywa kontakty ze znajomym po pobieżnym spojrzeniu rzuconym na dekoracyjny portret Goethego. Tak relacjonuje później swoje wrażenia z tego błahego przeżycia:
Obrazek przedstawiał Goethego.... (…) Ale na portrecie nie wyglądał tak, jak w rzeczywistości... Właściwie w ogóle nie wiadomo dokładnie, jak wyglądał, nie żyje od stu lat. Ale pewien współczesny malarz ufryzował Goethego tak, jak sobie go wyobrażał, i ten portret denerwował mnie i budził we mnie wstręt....Szalone, ale imponujące: osobne wyobrażenie o rzeczach, zjawiskach i ich działaniu, sprawia, że mizantrop często podejmuje akcje z zupełnie innej strony niż jest to przyjęte i ewentualna samotność wydaje się niewielką ceną, do której precyzyjnego ustalenia literatura dąży od niepamiętnych czasów, przyzwyczajając przy tym odbiorców kultury w każdym wieku do pięknej konieczności podjęcia egzystencjalnego biznesu. Niektóre ze spraw dopiero po napoczęciu pozornie wyimaginowanymi narzędziami trickstera/mizantropa zyskują status istnienia. Rzeczy zaczynają być, kiedy ktoś je pomyśli a te postaci nie godząc się na świat jakim jest, zawsze dążąc do ustalenia wizerunku świata takiego jakim powinien być, okazują się wcale nie tak bezproduktywne i chaotyczne jak mogłoby się wydawać. Chyba właśnie to chcieliśmy oglądać, o ile się nie mylę, z tym inspirującym modelem mieć kontakt. Tymczasem po Everybody lies i Everybody dies, nastała zasmucająca era Everybody applies, względnie Everybody cries.
Trudno wyjaśnić dlaczego właściwie House przegrywa (nie znajduję na ten moment innego słowa) i musi się zmienić, skoro nikt nie wymaga od serialu telewizyjnego, aby był realistyczny. Dlaczego Dexter ma wylądować za kratkami? Dlaczego zamykają Hanka Moody'ego? Czy Walter White też wyląduje w więzieniu? Na to wygląda. Twórcy seriali o mizantropach i wyrzutkach społeczeństwa sprzysięgli się, żeby ukarać swoich bohaterów za to kim są. Czy wygrana tych bohaterów nie jest możliwa? Być może publiczna telewizja faktycznie nie dorosła jeszcze do nakręcenia liczącego się serialu o tricksterze, mimo że historie o jego różnych wcieleniach od wieków są jednym z filarów kultury. Wydaje się, że odbiorcy ciągle chcą patrzeć na ludzi sukcesu, z którymi mogliby się utożsamiać na planie materialnym, na planie osiągnięć absolutnie namacalnych, podczas gdy główną rolę wzmiankowanych seriali upatrywałbym jednak w możliwości wejrzenia w niesamowicie rozwinięte osobowości. Właściwie wszyscy ci bohaterowie dokonują cudów (na miarę dzisiejszego człowieka). Ich podświadomość jest niemalże sklejona ze świadomością, ich wnętrza przypominają antyczny ideał pałacu pamięci - jaskini, w której przechowuje się własny, odrębny świat, na którym można apriorycznie przetestować wszystko. Wspomniane seriale przypominały filmy o Gandhim, Stalinie czy Mao dołączane do czasopism. Po prostu: pozwalały w przystępnej formie poznać nietuzinkowe, zaangażowane w siebie osoby, tyle że w wersji wyolbrzymionej, legendarnej. Wymagać więcej od serialu? Głupota. Być może za takimi decyzjami, przekreślającymi wiarygodność pieczołowicie kompletowanych kreacji, stoi mentalne lobby aprobaty dla mieszczańskiego stylu życia, żądnego podporządkowania bohaterów wyrywających się poza jego ramy, aby chwilowo imponując nie stawali się realną inspiracją. Twórczość wieków minionych, nie pozyskawszy aprobaty klasy średniej, w takiej sytuacji zazwyczaj kończyła się, ucinała lub brnęła na przekór. Dzisiaj autorzy cofają się, uginają, pokazując deewolucję swoich kreacji lub dramatyzując słuszność kary jaka ich spotyka. Jeśli jeszcze nie powstała petycja zbierająca podpisy pod wolnością i wiecznym szczęściem dla Dextera, ktoś powinien pomyśleć o jej sporządzeniu. Gusta są bowiem chyba nie do końca tak oczywiste jak wydaje się to twórcom. Wszyscy wiedzą, że seriale nie są naprawdę, więc czemu ograniczać ich malowniczość? Kończący pilota szóstej serii uśmieszek House'a powinien być oznaką nieśmiało wyzwalanego po miesiącach bytowania w podziemiach tryumfu nad systemem. Tak zintegrowana osobowość jaką wykreowano przez pięć serii nie ugięłaby się przed terapią. Nie ugięła się wcześniej przed o wiele bardziej wymagającymi dla charakteru próbami.
Przez czas trwania pięciu sezonów twórcom serialu udało się wykreować postać wyjątkową, bo stale uspójnianą sprzecznościami, a więc, wbrew pozorom, wiarygodną, ludzką w tym. Mimo racjonalistycznych inklinacji, ateizmu i bezkompromisowego wolnomyślicielstwa główny bohater House MD był (banał) nieuleczalnym marzycielem i romantykiem, przede wszystkim okazem wybitnie, karykaturalnie wręcz zintegrowanej i silnej osobowości (finezyjna aluzja do karykaturalności postaci w epizodzie z karłami, S03E10). W szóstym, a wszystko wskazuje na to, że i w kolejnych, jest już mało wiarygodny, jego problemy jakby sąsiedzkie, zwyczajne, czerpane z poradników. Jak znaleźć przyjaciół, jak zbliżyć się do ukochanej osoby, jak odmienić aspekty życia, z których nie jesteśmy zadowoleni – to nie są pytania, na które odpowiedzi miał dać ten serial i zresztą jakikolwiek inny też. Twórcy ulegli, zdaje się, złudnemu poczuciu misji i pragnąc na siłę wszczepić terapeutyczne motywy, Coelhowsko ambitne, zanieczyścili serię pretensjonalnym i nietrafionym moralizatorstwem. Zakończenie serialu na piątym sezonie, zamknięcie House'a w psychiatryku, było wyjściem najlepszym – dawało do myślenia, a jednocześnie ocalało oryginalność i tragiczność postaci. Nie prowadziło też do pretensjonalnych bzdur w stylu docenienie małych codziennych przyjemnostek drogą do szczęścia. Sfrustrowane, pomieszkujące z koleżką, średnio dowcipne alter ego Harry'ego Hellera, za wszelką cenę starające przejmować się bzdurami, nie przyszpila już do ekranu.
TL;DR
OdpowiedzUsuń