No Words
2010, Land of Decay
8.3
Podobno pamięta się tylko wycelowaną w siebie broń i ból, a huk wystrzału, rozlegający się pomiędzy, zostaje wykreślony. Po pierwszym przesłuchaniu tytułowego utworu z No Words (A1) utkwiła mi w głowie oczyszczająca pole repetycja, przebita po chwili matową linią basu, jakby ze spowolnionego remiksu If Your Girl Forest Swords. Potem, już w szóstej minucie, sztorm. Co było pomiędzy? Jak doszło do tego co się dzieje? Niepostrzeżenie to, co aktualne, zaciera się pod wpływem falami napływających wydarzeń przeszłych, których, jak się okazuje, tylko w teorii doznaje się jeden jedyny raz i odrzuca. Mózg gubi się, bo co niby ma wybrać: wspomnienia, na bieżąco reinterpretowane, pospieszną selekcję high-lightów (które już za chwilę, pod wpływem tego, co jeszcze czeka na spełnienie, zamienią się we wspomnienia do bieżącej reinterpretacji) czy odprężenie i bezmyślne doznawanie całościowego piękna?
Senne znużenie. zamazujące rzeczywistość, miesza się z wewnętrznym ożywieniem. Oślepia nagle krwawopomarańczowy blask słońca, które odsłaniają tuż nad horyzontem rozpierzchłe chmury, kładąc wzdłuż jeziora złoty chodnik, pocętkowany ciemnymi smugami marszczącej się powierzchni wody. Wieczór, w przeciwieństwie do dnia pokrywającego naturę jednym tonem światła, rozgranicza kolory, wyodrębniając i uwypuklając każdy: granatowy masyw na północy, różową biel zaśnieżonych szczytów alpejskich i wszystkie możliwe barwy na niebie i wodzie. Kolory światła poukładane są obok siebie niby w prospekcie fabryki farb. Cała ta kula czarnoksięska, usprawiedliwiona mocą stanów przejściowych, znów zaczyna umykać rzeczywistości. Zawieszona wysoko, wysoko nad poziomem morza, zawiera w sobie treść wszelkich krajobrazów ziemskich, naturalnych i sztucznych, ale idąc jakby poza ziemię, w innym wymiarze tworzy krainę baśni, w której wszystko może się wydarzyć. Chciałoby się za wszelką cenę zebrać i uporządkować myśli, ale to nie jest możliwe. Ściśnięte do granic mżliwości, a potem rozprężone nagle, wylatują z głowy, zabierając ze sobą pamięć i świadomość zdarzeń. (Dygat S., Jezioro bodeńskie)W moszczu kasetowego szumu ewokacje burzliwego lata pączkują doznaniami zupełnie innymi niż te płynące z katalogu chill-wave'owców czy Sincerely Yours. Mroczne, nocne lub może tylko ocienione nabrzmiałymi chmurami pejzaże nie przeszkadzają zabawie czy szczęściu, podszywając je jednak budującym zaciekawienie widza dreszczem niepokoju. Elektryfikacja: od dotyku własnej skóry, kamienia, spalonej słońcem trawy, chwilowo czernionej sunącymi po niebie zamkami, może przeskoczyć błękitna iskra lub piorun kulisty opuści ozdobne spirale znalezionej pod wodą, od lat opuszczonej zdawałoby się, ślimaczej muszelki i w zetknięciu z tlenem rozładuje całą magazynową w toni moc, by wypalić wzrok dziecku, którym zwykłaś być. Już pamiętam, co stało się pomiędzy dwoma częściami pierwszego kawałka (A1): czwarta minuta rozpoczęła się w lewym kanale od iskry oczyszczającej pole słyszenia z miękko zaścielających je gitarek.
Druga część tego samego kawałka (A2), choć stwierdzam to z żalem, w pył bez litości wyniszcza około 1/3 twórczości Eluvium, dotkliwie uszkadza mroczny filar sanktuarium jakie ku pamięci przyjaciela wzniósł niedawno Vini Reilly (A Pean to Wilson) i z pewnością siebie, którą dać może tylko przez bite 15 minut wzmagana rozkosz (inicjalny, ledwo wyczuwalnie orientalny loop jest, istotnie, przyczynkiem nieomalże seksualnej przyjemności), w szesnastej z ostentacyjną kokieterią sygnalizuje możliwość resuscytacji suity poprzez wypuszczenie kilku odosobnionych uderzeń bitu. Dosłownie parę niewyraźnych pulsów tętna, które szybko znikają ograniczone do roli niespełnionej obietnicy kolejnego kwadransa. Dlaczego ten krótki łańcuszek bitu jawił się być tak znikomym? Bo wcześniej całe długie minuty przemierzaliśmy monstrualne, z trzewi prastarego kontynentu wypchnięte, góry tykające szczytami wijącego się w barwnych spazmach nieba. Być może więc ów kwadrans był imaginacyjnym suwenirem z przełęczy Atlasu, ale tu i ówdzie napotykane połamane kolumny i skruszone portyki (potężne, echolokacyjne podwodne pianino daje pojęcie o sile i tempie z jaką kolejne ziarnka piasku walą się w dół klepsydry) sugerowałyby, że zatoczyliśmy krąg wokół miasta opisanego w Nieśmiertelnych Borgesa lub tysiące lat przed ludzkością wędrujący po niebie kompleks zamczysk tutaj właśnie runął, rozsypując się po kręgosłupie Afryki. Na wysokości 8:35 szczególnie warto wytężyć słuch i rozstrzygnąć czy dźwięk budujący zniewalającą urodę kilkunastu kolejnych sekund to damski wokal czy tylko niecierpliwe echo wrzasku balearycznej banshee, zbudzone po latach obecnością żywego ucha, z turystyczną gorliwością nadstawianego pod szepty duchów tego miejsca.
Druga strona kasety (B1) składa się z dwóch podrozdziałów jednego utworu. Forget Forgive Regret to wielominutowa medytacja oparta na pływach wzbudzanych powolnymi uderzeniami gongu rozchodzącymi się wewnątrz atolu. Skupiony, święty kwadrans obcowania z wodą nawiązuje być może do późnej, trochę już mało skoncentrowanej, twórczości Harolda Budda, z drugiej zaś strony wzmożony, intensywny szum czyni dość teatralną aluzję do taśm-magii Basinskiego. Ważnym jest jednak, że prowadzi ku odwrotnej, dotychczas skrywanej stronie medalu: potężnemu, zimnemu noise'owi. Przeszywające gitary są jak zaciskająca się wokół serca pięść, powoli składane palce giganta kruszące niknącą co chwila w podzwrotnikowym oparze i mgiełce wodnej wzburzonego morza tajlandzką wyspę. The Field? M83? Rozmyte Sleigh Bells? A może niezapomniane nereidyczne przedsionki Beaches&Canyons Black Dice? Pytania o cytaty i intertekstualność, prostackie i impertynenckie, są nie na miejscu, obce złożoności spiral kręconych przez słone fale, spokojnie pieszczących plażę po cichej, zawietrznej stronie targanej oceanem wyspy.
Oryginalnie rzecz pochodzi z 2006 roku, a rozmawiamy o tegorocznej reedycji. Bonus w postaci Forget Forgive Regret pozwala myśleć o umieszczeniu Dead Letters na liście rocznej, szczególnie, że kiedy wypływają takie perły można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: docenić minione, przy okazji celebrując aktualną modę na powroty do przeszłości. Solidność obrazowania i delikatne, choć bezsprzeczne, piękno stawiają jednak No Words trochę ponad manipulacjami gustów i trendów, a tuż obok innych zapomnianych klejnotów typu Berserker Jane czy Violets Twine. Bez cwaniactwa więc: nie warto robić z takiej muzyki biznesu, nawet emocjonalnego. Zbyt rzadka to sytuacja, kiedy przebieg = rekomendacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz