wtorek, 24 sierpnia 2010

Clientele - Minotaur

Clientele
Minotaur

2010, Pointy


3.3



Widząc tytuł i znając literackie zamiłowania MacLeana miałem nadzieję na dźwiękową interpretację Domu Asteriona, ale Clientele nie pozwolili sobie na ciekawą odskocznię, drążąc raczej klimaty bardzo dobrze już znane, niekiedy nawet słabo autoplagiatując drugą połowę wydanego ledwie niecały rok temu Bonfires On the Heath. Mimo że trwa tylko pół godziny, Minotaur drażni, pobudzając tęsknotę za Mercury Rev, równie często pomijanymi i równie chętnie sięgającymi po bajkowe tematy.

Melorecytowany "Green Man" udałby się Jonowi Donahue lepiej. Nie chodzi nawet o mogącą znużyć długość kawałka, ale jego racjonalistyczne inklinacje, uparte wyzuwanie z magii. Opowieść snuta na tle natarczywie niepokojących field-reców rodem z myspace'owych dark ambientów nawiązuje do opowieści niesamowitych różnych autorów, ale niestety tylko na gruncie świata przedstawionego i akcji. Narrator jest boleśnie nieprzekonujący, zbyt zmęczony i zblazowany, aby zainteresować się tajemnicą. Równie dobrze można by wkleić tekst tej historii z dreszczykiem do Iwony i wcisnąć czerwoną kropkę w systemowym rekorderze. W kawałku, który mógł być high-lightem w gotyckiej manierze nawiązującym do "Losing Haringey" ze Strange Geometry, zaistniało to samo równanie, co w Wilkołaku Johnstona: za dużo wilkołaka (obrzydliwie oczywisty del Toro) + obawa przed zanudzeniem widza detalami wiktoriańskiego/gotyckiego otoczenia + przekonanie, że pokocha tak oryginalną substancję jak krew.

Pierwsze trzy kawałki prowadzą do czwartego (co tym bardziej podkreśla przewidywalny charakter wydawnictwa), zatytułowanego pompatycznie "Paul Verlaine". Półmetek, na którym wypatruje się końca. Półmetek, na wysokości którego trauma po drugim na płycie "Gerry" zaczyna powolutku odchodzić w cień. W sumie cudem, bo zobaczyć Clientele w kostiumach gnojków udających Sonic Youth było iście gówniarskim pomysłem na szokujące Halloween. Trudno otrząsnąć się z wrażenia, że obecny jest na Minotaurze jakiś nieznośny pierwiastek (twee? lub inne ze zgrzytem zwężające się słówko podane świtem przez megafon), kropelka jaskrawego, ciernistego cienkusza nicującego gęsty, lepki likwor w jego odwrotność. Radosny, rozgrzewający haust tradycyjnego Clientele zmienił się w niechętne sączenie, wymagające tego, co od Billa Murraya reklamówka Santori Time: ugrzecznienia, skupienia, prób kontaktu i oznak humoru. Miniaturka "No. 33" (znowu przywodząca na myśl Mercury Rev) troszeczkę odświeża zblazowane zmysły, ale zaraz po niej: niesławny "Green Man" i kompletnie niepotrzebnie jesteśmy na ziarnku grochu pragnąc zapomnieć lub nie zwracać uwagi.

Sytuacja niezbyt komfortowa, bo przecież to Clientele - jest się wrogiem wrogości do nich. Lecz przypomnę: Ariadne (2004) - EPka obierająca sobie za szyld ten sam mit o labiryncie, ale, trwając o połowę krócej, w klamerce szkicowych indie-popowych hicików zdążająca zamknąć takie dobra jak paletą przydymionych pasteli malowane neoklasyczne piano-ambientowe miniaturki (chyba mój ulubiony aranż ostatnio) i nastrój tajemnicy nieodłącznie powiązanej z ingerencją w mit, dreszczykiem wdarcia się jednostkowej wyobraźni w bazowe historie gatunku. Bezczelność tego gestu może zrównoważyć tylko naiwny, rozczulająco oderwany od rzeczywistości artyzm lub prościej: dziecięce przekonane, że historia, na której tropy wchodzi się chcąc wydłużyć jej życie, działa się naprawdę. Minotaur to chłodne ćwiczenie lub zbiór na chybcika zgranych b-side'ów, nie akt wiary. Dodaj dwa oczka do oceny, jeśli uznasz tę mistykę za absurdalną, ale nie wiem czy nędzne przeskoczenie 5.0 warte jest tej ateuszowej spinki.

1 komentarz: