Granda
2010, Sony
6.1
Nigdy nie wpadłbym na zestawienie tych dwóch albumów, gdyby choć jedna rzecz w moim życiu potoczyła się inaczej. Tymczasem podobieństwa aż lezą w oczy. I Granda, i I Księżniczki to albumy, w których na jednej szali z muzyką leżą nazwiska. Obie płyty lansowano na moment przełomowy w drodze artystycznej ich twórców. Obie pozycje są definitywnie niezbyt żywotne. Obie są dla odpowiednich grup odbiorców sprawdzianem swojskości, a sympatia dla Brodki i Cieślaka naraz brzmi dla niektórych jak sen o niezalu renesansu. Obie premiery wyzyskały iluzję otwarcia twórcy na świat: u Brodki był to zaskakujący zwrot ku brzmieniom eksperymentalnym w rozumieniu stereotypowego słuchacza rodzimych chartsów, u Cieślaka nagrywanie z dziewczynami topniejącymi w cieniu autorytetu rodzimej alternatywy, anonimowymi w zestawieniu z jego poprzednimi współpracownikami (nawet nie podkreślano jakoś szczególnie związku tych panien z muzyką, a na płycie nie odczuwa się kobiecej ręki, chyba że krzywdząco uznamy za jej symptomy plejady zniewieściałych dzwoneczków i pobrzdąkiwań).
Podobieństwa można by wbrew pozorom jeszcze mnożyć, ale to różnice sprawiają, że wolę Brodkę. Przyjemniej i krócej się jej słucha. To, że nagrała coś porządnego jest bardziej emocjonujące niż przewidywalna płyta bożyszcza podwórkowego indie. Lepiej wygląda. Na okładce nie napisała niczego, co nie miałoby odzwierciedlenia w zawartości płyty. Ma ciekawsze inspiracje niż odwieczni Beatlesi, nawet jeśli w jakieś Foals trzeba wierzyć jej na słowo. Zalicza dwie absurdalne wpadki: opener i closer, równie ohydne jak Cieślakowe "Belly of the Sky" lub "The Man And His Happy Life", ale środek płyty proponuje bardzo ofensywny, epatujący nieprzewidywalnymi lirykami (po słowie smok w kawałku tytułowym aż do końca nie pada żadna brednia, a łatwo przychodzi punktowanie high-lightów), w sporej części napisanymi przez ciekawych gości.
Nawet jeśli Budyń i Łukasiewicz są jako tekściarze księżniczkami Brodki, to, podobnie jak heroiczny producent, funkcjonują jako odczuwalne obecności, nie tylko chwyt marketingowy. Główną ich zasługą jest wyrugowanie z popowych liryków rymów częstochowskich. W "K.O.", "Sauté" czy "Kropkach i Kreskach" operują konsonansami i asonansami, rymami opartymi wyłącznie na spółgłoskach lub samogłoskach wewnątrz wyrazów (np. psów – chód w "K.O"), uważnie stroniąc od powielania całych końcówek słów. Dobrą decyzją było też przedłożenie dogłębnej penetracji polskiego wokabularza ponad wątpliwe eksperymenty słowotwórcze: tak długim i trudnym słowom jak m.in. samoistnie, ejakulacja, śmiercionośna, topografia, permanentnym etc. nie towarzyszy ani jeden pretensjonalny neologizm.
Wolę też pomysły stylizatorskie Brodki (zajebiste err w "Kropkach i kreskach", refren "K.O." niczym z Ulany Józefa Ignacego Kraszewskiego, potraktowanie Elektreniką "Czerwonej fali" Pustek we "W pięciu smakach"), niż nadekspresję Cieślaka, zbyt nachalnie kontrastującą z dominującym na I Księżniczki kameralnym plumkaniem. Solowy album sopockiego mistrza za sprawą nagłych (aj, bardzo!) okrzyków i zblazowanej zadumy można postawić obok albumów Ani Dąbrowskiej, równie nieskończenie ogrywającej na zmianę refleksyjność i tzw. pazur. Brodce udało się tym razem uciec od gębusi zadziornej wagarowiczki lub delikatnej femme. Jej wokal kojarzy się częściej z Fiedorczuk, Grosiak lub Basią Wrońską niż z Nosowską, a ogólniej: raczej z głosami zapatrzonymi w Kate Bush niż z rockistkami z dziada pradziada. Szczególnie wyraźnie widać to w faworyzowanym przeze mnie "K.O.", gdzie refreny nadawane stylizowanym wokalem spotykają w zwrotkach swoje mniej wykoncypowane, bardziej autentyczne oblicza (fakt, że zabieg ten odzwierciedla strona muzyczna to kolejny plus).
Pierwszy ostrożny kontakt z Grandą rodzi podejrzenie, że możemy mieć do czynienia z nie tak do końca zdezaktualizowanym jeszcze zaściankowym równaniem: pop = wokalistka na tle loopu, ale kolejne sesje uwalniają od tego wrażenia, zwyczajnie zakorzeniając w odbiorcy WIEDZĘ, że utwory te czeka rozwój, chwilami o kalibrze narracyjności (np. progresywne chórki w utworze tytułowym, rytualne partie "Kropek i kresek", Bondowski mostek w "K.O.", postępująca gra wstępna w erotycznym "Sauté", wyposażonym dodatkowo w humorystyczny wymiar profesjolektu (sauté = bez makijażu) wtopionego w zalewę egzaltowanych pościelowych wyznań, swoją drogą bardzo eleganckich - kobieta oferująca się mężczyźnie jako pozycja menu przypomina wykwintny komizm Przybory i Wasowskiego).
Spodziewany koszmar ciupag i góralskich pień materializuje się praktycznie tylko w okrutnej "Szyszy" oraz we "W pięciu smakach", usilnie minimalizowany przez Dziedzica, który jako producent pełni niekiedy rolę troskliwej ochronki przez cepelią. Jednak dobra produkcja zawsze będzie kryptonem przaśności. Bez kawałka po francusku, bez nudnawej "Syberii", bez koszmarnego openera (bezwstydnie okropny tytuł, muzycznie pół dekady wstecz, tekstowo skandal), Granda byłaby potężnym minialbumem. W swojej faktycznej wersji, polegającej na seriach 2 hity-dobra robota-gówno, jest po prostu solidna. Były dwa marzenia, które ta płyta mogła spełnić: a) zostać człowiekiem renesansu doceniającym i Monię, i Cieślaka, b) pomimo lansu na nieoczywiste single od zespołów pozbawionych publiczności zostać uczciwie kupionym przez odświeżoną Brodkę. To drugie się we mnie realizuje coraz wyraźniej, co do pierwszego: zostaje mi bycie człowiekiem, bez renesansu.
Podobieństwa można by wbrew pozorom jeszcze mnożyć, ale to różnice sprawiają, że wolę Brodkę. Przyjemniej i krócej się jej słucha. To, że nagrała coś porządnego jest bardziej emocjonujące niż przewidywalna płyta bożyszcza podwórkowego indie. Lepiej wygląda. Na okładce nie napisała niczego, co nie miałoby odzwierciedlenia w zawartości płyty. Ma ciekawsze inspiracje niż odwieczni Beatlesi, nawet jeśli w jakieś Foals trzeba wierzyć jej na słowo. Zalicza dwie absurdalne wpadki: opener i closer, równie ohydne jak Cieślakowe "Belly of the Sky" lub "The Man And His Happy Life", ale środek płyty proponuje bardzo ofensywny, epatujący nieprzewidywalnymi lirykami (po słowie smok w kawałku tytułowym aż do końca nie pada żadna brednia, a łatwo przychodzi punktowanie high-lightów), w sporej części napisanymi przez ciekawych gości.
Nawet jeśli Budyń i Łukasiewicz są jako tekściarze księżniczkami Brodki, to, podobnie jak heroiczny producent, funkcjonują jako odczuwalne obecności, nie tylko chwyt marketingowy. Główną ich zasługą jest wyrugowanie z popowych liryków rymów częstochowskich. W "K.O.", "Sauté" czy "Kropkach i Kreskach" operują konsonansami i asonansami, rymami opartymi wyłącznie na spółgłoskach lub samogłoskach wewnątrz wyrazów (np. psów – chód w "K.O"), uważnie stroniąc od powielania całych końcówek słów. Dobrą decyzją było też przedłożenie dogłębnej penetracji polskiego wokabularza ponad wątpliwe eksperymenty słowotwórcze: tak długim i trudnym słowom jak m.in. samoistnie, ejakulacja, śmiercionośna, topografia, permanentnym etc. nie towarzyszy ani jeden pretensjonalny neologizm.
Wolę też pomysły stylizatorskie Brodki (zajebiste err w "Kropkach i kreskach", refren "K.O." niczym z Ulany Józefa Ignacego Kraszewskiego, potraktowanie Elektreniką "Czerwonej fali" Pustek we "W pięciu smakach"), niż nadekspresję Cieślaka, zbyt nachalnie kontrastującą z dominującym na I Księżniczki kameralnym plumkaniem. Solowy album sopockiego mistrza za sprawą nagłych (aj, bardzo!) okrzyków i zblazowanej zadumy można postawić obok albumów Ani Dąbrowskiej, równie nieskończenie ogrywającej na zmianę refleksyjność i tzw. pazur. Brodce udało się tym razem uciec od gębusi zadziornej wagarowiczki lub delikatnej femme. Jej wokal kojarzy się częściej z Fiedorczuk, Grosiak lub Basią Wrońską niż z Nosowską, a ogólniej: raczej z głosami zapatrzonymi w Kate Bush niż z rockistkami z dziada pradziada. Szczególnie wyraźnie widać to w faworyzowanym przeze mnie "K.O.", gdzie refreny nadawane stylizowanym wokalem spotykają w zwrotkach swoje mniej wykoncypowane, bardziej autentyczne oblicza (fakt, że zabieg ten odzwierciedla strona muzyczna to kolejny plus).
Pierwszy ostrożny kontakt z Grandą rodzi podejrzenie, że możemy mieć do czynienia z nie tak do końca zdezaktualizowanym jeszcze zaściankowym równaniem: pop = wokalistka na tle loopu, ale kolejne sesje uwalniają od tego wrażenia, zwyczajnie zakorzeniając w odbiorcy WIEDZĘ, że utwory te czeka rozwój, chwilami o kalibrze narracyjności (np. progresywne chórki w utworze tytułowym, rytualne partie "Kropek i kresek", Bondowski mostek w "K.O.", postępująca gra wstępna w erotycznym "Sauté", wyposażonym dodatkowo w humorystyczny wymiar profesjolektu (sauté = bez makijażu) wtopionego w zalewę egzaltowanych pościelowych wyznań, swoją drogą bardzo eleganckich - kobieta oferująca się mężczyźnie jako pozycja menu przypomina wykwintny komizm Przybory i Wasowskiego).
Spodziewany koszmar ciupag i góralskich pień materializuje się praktycznie tylko w okrutnej "Szyszy" oraz we "W pięciu smakach", usilnie minimalizowany przez Dziedzica, który jako producent pełni niekiedy rolę troskliwej ochronki przez cepelią. Jednak dobra produkcja zawsze będzie kryptonem przaśności. Bez kawałka po francusku, bez nudnawej "Syberii", bez koszmarnego openera (bezwstydnie okropny tytuł, muzycznie pół dekady wstecz, tekstowo skandal), Granda byłaby potężnym minialbumem. W swojej faktycznej wersji, polegającej na seriach 2 hity-dobra robota-gówno, jest po prostu solidna. Były dwa marzenia, które ta płyta mogła spełnić: a) zostać człowiekiem renesansu doceniającym i Monię, i Cieślaka, b) pomimo lansu na nieoczywiste single od zespołów pozbawionych publiczności zostać uczciwie kupionym przez odświeżoną Brodkę. To drugie się we mnie realizuje coraz wyraźniej, co do pierwszego: zostaje mi bycie człowiekiem, bez renesansu.