Waterworks
2011, Antena Krzyku
5.0
Wśród pierwszych z brzegu dziesięciu (!) recenzji Waterworks (1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10) cztery (nr 1, 3, 4, 10) uznają Kyst za towar eksportowy, głównie na podstawie fantomowego występu w Stanach. Trzy (nr 2, 3 i 10) sugerują, że ich druga płyta ma duże szanse znaleźć się wśród najważniejszych albumów 2011 roku. Autor nr 8 prognozuje, że Waterworks wyróżni się na tle dekady. Sześć (nr 1, 3, 4, 6, 7, 9) uznaje schemat głośno-cicho za interesujący w kategoriach dramaturgii. W tej grupie aż dwa teksty wskazują post-rock jako rozsądną inspirację dla młodych muzyków chcących nagrywać folkowe i avant-popowe płyty w 2011 roku. W większości wypadków (wyjątkami są nr 1, 2 i 7) autorzy spoufalają się z zespołem. Zależnie od piszącego partie wokalne zmieniają wykonawcę, Plath jest gościem zespołu, jego członkiem lub liderem. Jednocześnie z błyskotliwym wyczuciem identyfikuje się niemrawą gitarkę w "Colours" bardzo konkretnie jako "riff Byczkowskiego" (znów przebojowy nr 8). W ogromnej większości tekstów Ludwig zyskuje nie tylko narodowość, ale i nimb długotrwałej sławy. Dziwne, ale najciekawiej prezentuje się recenzja Jakuba Knery (nr 7). Niespodzianie gość relacjonujący swego czasu najdrobniejsze poczynania Kyst nie popadł w rutynę, lecz przeciwnie: jako jedyny napomyka cokolwiek o uczuciach związanych z Waterworks, o sugerowanej tematyce, ewokowanych obrazach, oszczędzając na inną okazję bon moty uzasadniające wysoką notę dla płyty, którą Bogiem a prawdą ma się w dupie. Ujednolicona recepcja i jej szybkie wypalenie się każe przypuszczać, że niestety większość potraktowała Waterworks jak obowiązek, tak jak nowy album Twilite i kilka innych (choć).
Tymczasem Waterworks to płyta wymagająca czasu. Gwasz gałęzi i chmurnego nieba nad westchnieniami europejskiego morza wieczorem oświetlonym dusznym, ciężkim światłem, zmieniającym pejzaż we wnętrze mętnego akwarium (Nabokov - Wiosna w Fialcie), to nastrój odległy, jak Bykowi Wodnik, zarówno od porównania do Hansa Castorpa, uszczypliwej pointy mojej recenzji solowego debiutu Bilińskiego, jak i od złośliwego zestawiania Cotton Touch z fragmentami Ferdydurke. Także zaszły pozytywne zmiany. Nawet po kilkunastu sesjach granice między trackami pozostają niezatarte. Część utworów wyposażono we własne, wewnętrzne podziały (szulersko zręczna reorganizacja na wysokości 02:02 "Miss the Sea") i znaki szczególne (żelazista trąbka w "A Postcard") o wiele bardziej wyrafinowane niż potoczyste perkusjonalia, zdolne oślepić poprzez kontrast z rozproszonym debiutem tylko tych, którzy zachłysnęli się pierwszym wrażeniem i założyli, że definiuje ono dalszy kontakt.
Tacy pomylili ewolucję z nagłą inkorporacją obcego ciała. Nie jest tak, że, jak twierdzi recenzent WAFP, Kyst nagrali płytę po prostu konkretniejszą. To Plath dograł konkretne partie i nie ma to nic wspólnego z rozwojem czy pracą zespołową. Rdzeń formacji odpracowuje swoje na zupełnie innym planie. Biliński i Byczkowski, owszem, psują udane otwarcie (okropne centrum płyty – "Colours", "Water", "Seasons" – niemożliwe do przypisania komu innemu dzieło emerytów odpowiedzialnych za Cotton Touch) albo próbują dodania czegoś mięsistego od siebie, żeby płyta nie zmieniła się w portfolio perkusisty (godny adopcji do kilku slangów "riff Byczkowskiego"). Ale częściej zdarza się im zachowywać całkiem interesująco: kulminują wyróżniające się fragmenty dyskretnymi łamaniami atmosfery, aranżacyjnymi meanderkami (być może to tylko kwestia produkcji, ale niektóre z elementów rozsypujących się kompozycji zdają się już posiadać jakiś wektor, np. "Friend Now", w przeciwieństwie do gównianego "Water", bezcelowego miauczenia a capella, bo trudno uznać pierdzące w tle szkice piórkiem za instrumentację), ważą się nawet na decyzje wątpliwe, męczące, ale autorskie (irracjonalne trzy ostatnie minuty pięciominutowego "Seasons/All Is Different" mają odbiorcę tak bardzo gdzieś, że aż się podobają).
Dwie perkusje są obosieczną bronią. Sporo typowo marszowych fraz doczekało się już korzystnej interpretacji choćby na zupełnie pominiętym Heart of My Own Basi Bulat (2010), także nawet na przestrzeni jednego roku bębnienie nie jest wielką nowością. Tyle plemienności i Sung Tongs kot by napłakał. Realne znaczenie ma dopiero to, że rytmika *zdaje się* bić na szkło nie z powodu gwiazdorskich aspiracji Platha, lecz z powodów taktycznych. Zakończenie płyty ("The Glowing Sea") jest najbardziej reprezentatywnym przykładem: nadgorliwe walenie gryzie się z subtelną introdukcją do albumu, nie jest operacją narracyjną, wyzyskaniem punktu kulminacyjnego, ale bezradną ucieczką przed wciąż wymykającym się Kyst własnym stylem. Być może warto to wszystko docenić: dając duże pole do popisu swojemu koledze, Biliński i Byczkowski chowają się w cieniu, poświęcając się tym samym na ołtarzu artystycznych poszukiwań. Tyle, że z zewnątrz wygląda to jakby sami (znów) mieli nie dać sobie rady. Waterworks chce się włączać od nowa żeby doświadczyć esencji w postaci "Friend Now" - "Miss the Sea" - "Sun". Z czasem album zaczyna się kończyć po tej trójce i tak okrojony rozpoczyna nowe życie na długotrwałym repeacie.
Tymczasem Waterworks to płyta wymagająca czasu. Gwasz gałęzi i chmurnego nieba nad westchnieniami europejskiego morza wieczorem oświetlonym dusznym, ciężkim światłem, zmieniającym pejzaż we wnętrze mętnego akwarium (Nabokov - Wiosna w Fialcie), to nastrój odległy, jak Bykowi Wodnik, zarówno od porównania do Hansa Castorpa, uszczypliwej pointy mojej recenzji solowego debiutu Bilińskiego, jak i od złośliwego zestawiania Cotton Touch z fragmentami Ferdydurke. Także zaszły pozytywne zmiany. Nawet po kilkunastu sesjach granice między trackami pozostają niezatarte. Część utworów wyposażono we własne, wewnętrzne podziały (szulersko zręczna reorganizacja na wysokości 02:02 "Miss the Sea") i znaki szczególne (żelazista trąbka w "A Postcard") o wiele bardziej wyrafinowane niż potoczyste perkusjonalia, zdolne oślepić poprzez kontrast z rozproszonym debiutem tylko tych, którzy zachłysnęli się pierwszym wrażeniem i założyli, że definiuje ono dalszy kontakt.
Tacy pomylili ewolucję z nagłą inkorporacją obcego ciała. Nie jest tak, że, jak twierdzi recenzent WAFP, Kyst nagrali płytę po prostu konkretniejszą. To Plath dograł konkretne partie i nie ma to nic wspólnego z rozwojem czy pracą zespołową. Rdzeń formacji odpracowuje swoje na zupełnie innym planie. Biliński i Byczkowski, owszem, psują udane otwarcie (okropne centrum płyty – "Colours", "Water", "Seasons" – niemożliwe do przypisania komu innemu dzieło emerytów odpowiedzialnych za Cotton Touch) albo próbują dodania czegoś mięsistego od siebie, żeby płyta nie zmieniła się w portfolio perkusisty (godny adopcji do kilku slangów "riff Byczkowskiego"). Ale częściej zdarza się im zachowywać całkiem interesująco: kulminują wyróżniające się fragmenty dyskretnymi łamaniami atmosfery, aranżacyjnymi meanderkami (być może to tylko kwestia produkcji, ale niektóre z elementów rozsypujących się kompozycji zdają się już posiadać jakiś wektor, np. "Friend Now", w przeciwieństwie do gównianego "Water", bezcelowego miauczenia a capella, bo trudno uznać pierdzące w tle szkice piórkiem za instrumentację), ważą się nawet na decyzje wątpliwe, męczące, ale autorskie (irracjonalne trzy ostatnie minuty pięciominutowego "Seasons/All Is Different" mają odbiorcę tak bardzo gdzieś, że aż się podobają).
Dwie perkusje są obosieczną bronią. Sporo typowo marszowych fraz doczekało się już korzystnej interpretacji choćby na zupełnie pominiętym Heart of My Own Basi Bulat (2010), także nawet na przestrzeni jednego roku bębnienie nie jest wielką nowością. Tyle plemienności i Sung Tongs kot by napłakał. Realne znaczenie ma dopiero to, że rytmika *zdaje się* bić na szkło nie z powodu gwiazdorskich aspiracji Platha, lecz z powodów taktycznych. Zakończenie płyty ("The Glowing Sea") jest najbardziej reprezentatywnym przykładem: nadgorliwe walenie gryzie się z subtelną introdukcją do albumu, nie jest operacją narracyjną, wyzyskaniem punktu kulminacyjnego, ale bezradną ucieczką przed wciąż wymykającym się Kyst własnym stylem. Być może warto to wszystko docenić: dając duże pole do popisu swojemu koledze, Biliński i Byczkowski chowają się w cieniu, poświęcając się tym samym na ołtarzu artystycznych poszukiwań. Tyle, że z zewnątrz wygląda to jakby sami (znów) mieli nie dać sobie rady. Waterworks chce się włączać od nowa żeby doświadczyć esencji w postaci "Friend Now" - "Miss the Sea" - "Sun". Z czasem album zaczyna się kończyć po tej trójce i tak okrojony rozpoczyna nowe życie na długotrwałym repeacie.