Prelusion
2011, Recital
7.1
Jeśli uważniej przyjrzeć się okładkom wydawnictw McCanna, Prelusion może zapowiadać materiał najbardziej kobiecy. Brzmiąc niemal jak Satie w Gymnopediach lub preludiach ("Prelude d'Eginhard" lub "Prelude Nazaréen" 1 i 2), Prelusion pieści się przez trzydzieści minut protoambientowymi ścieżkami pianina, rozleniwiając się jak zadowolona więźniarka haremu. Jeśli już coś budzi jej zainteresowanie to banialuki: biała magia, afrodyzjaki, sprośne bajeczki. Kojarzycie remiks "Transparency" D'eona autorstwa How to Dress Well? Załapaliście new age'owe fragmenty Eye Contact? McCann po swojemu interpretuje tę nową modę, transponując na język ambientu Dream Theory In Malaya Jona Hassela, pobocznie poruszając także temat Eno, Budda, Stars of the Lid i wszystkie te ponure impresje, które przyrodzone wielu mroki każą rozpatrywać w kategoriach easylisteningu. Brak w jego wersji wirów wodnych, helis syntezatorów, zagmatwań. Pointą wycieczki jest bogaty harmoniami drone ("Remain"), kreujący atmosferę oczekiwania w mansardzie: malowania paznokci, czesania się, drobnych pieszczot. Zmysły rwą się do zakończenia tej scenki zawiłą arabeską rodem z płyt Sir Richarda Bishopa, ale tytuł zobowiązuje - jakkolwiek długo by trwały, niektóre czynności pozostaną introdukcją. Pozornie nokturnowe, suity McCanna pozostają więc wehikułem drobnych zaciekawień. O tyle mroczne, o ile z ciemnością kojarzy się kot, na chwilę zrywający ze swoją niezależnością i majestatem, aby z naiwną ciekawością zastrzyc uszami w reakcji na sztyft szminki turlający się po ciepłym jeszcze wgłębieniu w poduszce.
Z drugiej strony znalazłem też taką ilustrację do Prelusion w Ameryce Baudrillarda:
Gdyby połączyć Prelusion z The Capital, o którym pisałem mgnienie oka temu, mielibyśmy do czynienia z płytą zasługującą na obecność w pierwszej dziesiątce roku. Być może więc tym razem mógł Sean poczekać z publikacją, ale z drugiej strony jego rozdrabnianie się przypomina poczynania mistrzów malarstwa i rzeźby: w artystycznych manufakturach uczniowie sporządzają dłonie i stopy, robią odlewy ud i szkicują chmury, ale ostatecznie i tak wyczuwa się jedynie rękę szefa, choćby tylko złożył parafkę gdzieś w rogu, tuż przy ramie, lub pod pachą jednej z modelek.
Z drugiej strony znalazłem też taką ilustrację do Prelusion w Ameryce Baudrillarda:
Nic jednak nie może równać się (...) nocy zapadającej w kompletnej ciszy nad Doliną Śmierci, oglądanej z wyleniałego, przetartego fotela na motelowej werandzie wychodzącej na wydmy. Temperatura nie spada, to tylko noc spada na świat, dziurawiona tu i ówdzie światłami samochodów. Cisza jest niesłyszalna, lub raczej słyszalne jest wszystko. Nie jest to cisza chłodu, ogołocenia, nieobecności życia: to cisza gorąca tej ciągnącej się setkami mil zmineralizowanej przestrzeni, to cisza lekkiego wiatru nad słonymi błotami Badwater, głaszczącego złoża metali w Telephon Peak. To w końcu wewnętrzna cisza samej Doliny, cisza podmorskich erozji poniżej linii wyznaczającej poziom czasu, jak poniżej poziomu morza. Nie porusza się żadne zwierzę, nic tu nie śni, nic nie gada przez sen, każdego wieczoru ziemia zanurza się w doskonale spokojnych ciemnościach, w czerni swej alkalicznej ciąży, w błogiej depresji porodu.Pasuje do Disintegration Loops, hm? W tej analogii nie chodzi jednak o samo spoglądanie w kosmos, pożytkowanie muzyki w roli metafory, choć bez wątpienia oba elementy łączą McCanna z Basińskim. Rzecz rozbija się o oszczędność lub może trafniej: rozsądek. Łatwo byłoby dokleić astrolabia, systemy soczewek, sonary i, podręcznikowy już, chybotliwy stolik, na którym krótkowzroczny czarodziej nożyczek i taśmy klei loopy ze szpul gorączkowo wijących się jak szarpie mumii (linteum carptum). O wiele trudniej stłumić posmak porażki w porzuceniu teleskopu na rzecz wzroku. Owszem, gołe oko pomija obiekty przekraczające próg 6,5 magnitudo, ale po co nam więcej. Jesteśmy wciąż bardzo prymitywni i na tej minimalistycznej płytce, nawiązującej niedbałością faktur do protoambientów, McCann wyzyskuje sporo z potencjału tego aspektu ludzkiej kondycji.
Gdyby połączyć Prelusion z The Capital, o którym pisałem mgnienie oka temu, mielibyśmy do czynienia z płytą zasługującą na obecność w pierwszej dziesiątce roku. Być może więc tym razem mógł Sean poczekać z publikacją, ale z drugiej strony jego rozdrabnianie się przypomina poczynania mistrzów malarstwa i rzeźby: w artystycznych manufakturach uczniowie sporządzają dłonie i stopy, robią odlewy ud i szkicują chmury, ale ostatecznie i tak wyczuwa się jedynie rękę szefa, choćby tylko złożył parafkę gdzieś w rogu, tuż przy ramie, lub pod pachą jednej z modelek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz