Anxiety
2013, Software
Z trudem przychodzi mi wyobrażenie
sobie doskonalszego popu niż ten z Anxiety, a że nie da się go
słuchać, to inna sprawa. Jeszcze parę tygodni temu, kiedy
singiel „Play By Play” rozbudził oczekiwania wobec debiutu
Arthura Ashina w świecie nagrań hi-fi, można było spodziewać się
tradycyjnego biegu wypadków: będą single – szczytowe,
przynajmniej jeśli chodzi o chwytliwość, momenty długogrających
wydawnictw – osadzone w kubikach utworów albumowych. Okazało się jednak, że w kontekście całego LP hitowa zapowiedź
przestała czymkolwiek się wyróżniać. Na papierze to dobra
wiadomość, w praktyce – przeciwnie: dziesięć utworów o sile rażenia przeboju pustoszy percepcję, zwłaszcza, że zaaranżowane są
z chirurgicznie precyzyjną selektywnością Classical Curves Jam
City, co absolutnie nie sprawdza się w wypadku pozycji piosenkowej.
Słuch protestuje przeciw niemal całkowitej absencji teł, która uwydatnia przesadę w modulowaniu wokalu i ogólną jazgotliwość
pierwszego planu, domagającego się uwagi z uporem samotnego oseska.
Życzę powodzenia zwłaszcza w ostatniej ćwiartce „Gonna Die”,
gdzie w ciągu minuty głos Ashina zaciera granice dzielące Thoma
Yorke'a, How to Dress Well i operę puszczoną na maksa w ciasnym i szczelnie wytłumionym pokoju. Zaciera – to znaczy, że te trzy elementy zostają zespawane w jednolitą bryłę i wykute od nowa w formie iglic i
szpikulców.
Aby pokosztować wszystkich
wymiarów Anxiety należałoby doświadczać tego albumu w formie
zapisu nutowego – gwaranta błogiej ciszy. Spłoszony, prędko
zamknąłem swoją relację z płytą w obrębie jedynego
budzącego otuchę utworu – „Ego Free Sex Free”. Długotrwałe
otwarcie składa się z dziecięcego chórku, syntezatorowych szkiców
i podkładów w duchu Vaporware/Scanops Bee Maska, a
wszystkie te atrakcje zdają się funkcjonować wyłącznie jako
monumentalny akcent położony na słowie „forever”, by wycisnąć
zeń soki i przelać na słuchacza wrażenie kontaktu z klasykiem (pomijam potężny refren, świetnie oddający emocje towarzyszące pierwszemu odsłuchowi In Ghost Colours Cut Copy).
Resztę – doskonałą, wypieszczoną, kształtowaną dłutem
Ockhamowskiej brzytwy – można właściwie wyrzucić do kosza, bo
ani nie porywa do zabawy, ani nie odpręża, nie oferuje też żadnych
obrazów czy tematów, z którymi można by się utożsamiać lub je rozwijać na własną rękę. Da się
na Anxiety dosłyszeć tego i owego o miłości, ale wszelka analiza
zwracałaby tylko niepotrzebną uwagę na swoje pierwsze cztery
litery. Pozostaje zaduma: co właściwie zachodzi w studiu
nagraniowym, kiedy trafiają doń mistrzowie lo-fi?
Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że
zarówno Krell, jak i Ashin, byli podczas rejestracji swoich
wymuskanych kompozycji w trakcie zdawania dysertacji (pierwszy o
Kierkegaardzie, drugi z psychologii klinicznej), zaś w 2010 – kiedy nagrywali swoje debiuty w pełnym lo-fi – dopiero pisali te prace. Tworzenie lo-fi – zwłaszcza jeśli ma flirtować z r'n'b, hip hopem lub popem, a więc gatunkami, których intensywności nie da się zadowalająco odtworzyć w warunkach domowych –
polega w dużej mierze na kolekcjonowaniu sampli, aktywności
analogicznej do gromadzenia cytatów i przypisów. Linia demarkacyjna
między życiem a pracą zostaje zniesiona: fragmenty cudzych
wypowiedzi i nagrań gromadzi się na okrągło, czerpiąc po równo
ze źródeł „właściwych” (książki, czasopisma/albumy, single) i
przypadkowych (tabloidy, Internet/radio, telewizja). Lo-fi, podobnie
jak pracę o akademickim zacięciu, tworzy się, wsączając w muzykę lub tekst swoją intymną codzienność. Tak tłumaczyłbym – po części – „uduchowienie” Love Remains i
Autre Ne Veut. Do studia zaś wchodzi się uważając, by nie przywlec ze
sobą bakcyla życia zewnętrznego, który mógłby zakłócić koncentrację wymaganą do całkowitego wyzyskania wynajętych czasu i miejsca, dokładnie tak samo jak podczas obrony pracy. W studiu jest się samemu, jak w klatce, pod tablicą lub prowadząc wykład: bez głosów z offu – czy
będą to gotowe do zsamplowania filmiki z Yuotube'a czy komentarze
studentów – nie mamy pewności, czy nie mówimy do siebie, więc
pewne rzeczy pomijamy, przestajemy się obawiać skrajnych porównań
i tak dalej.
Przypadek Anxiety potwierdza to,
co stawało się jasne już przy okazji Total Loss (co za znaczące tytuły!): akces
do studia nie jest dziś żadną nobilitacją, dopingiem czy pomocą.
Można nawet pokusić się o twierdzenie, że większość
faworyzowanych obecnie nagrań powstaje w domu lub ewentualnie w amatorskich
studiach, zainscenizowanych w piwnicy lub salonie, co zbliża
muzykę do życia w stopniu zacierającym różnicę między rytmem codzienności a wykwitami pasji. Nie jest to wcale tak „mieszczańskie”
jak mogłoby się wydawać: zwyczajnie mamy okazję powrócić do
czasów artystycznych pracowni, do twórców żyjących pośród
swoich dzieł – śpiących między swoimi rzeźbami, jedzących
obiad ze wzrokiem prześlizgującym się po swoich obrazach, gotowych
w każdej chwili odstawić kubek z kawą, by wyzyskać przebłysk
natchnienia i zapisać kolejną stronę.
Wyjście do studia wydaje się w tej sytuacji niepotrzebnie stresujące, zwłaszcza dla wykonawcy introwertycznego, który wkraczając między konsole i realizatorów dźwięku, przywdziewa osobowość operacyjną, daleką od tej autentycznej, kultywowanej we własnych czterech ścianach. Mam nadzieję, że Justin Timberlake będzie na swojej nowej płycie dysponował kompozycjami tak kreatywnymi jak budulec Anxiety, bo właśnie muzykom przygotowywanym od samego początku kariery do ekspozycji, takie piosenki przychodzą naturalnie. Należy je im powierzać nie na ostatku dlatego, że pod presją albumu złożonego z samych przebojów mogą liczyć na pomoc sztabu producentów, stylistów, dealerów i psychiatrów. Po wysłuchaniu Anxiety – wydawnictwa skrajnie jednolitego – uderza pozytywny aspekt think tanków: członkowie tych załóg, wrzucając każdy swoje trzy grosze do zawartości albumu, różnicują spektrum poruszanych nań brzmień i tematów, chroniąc płytę od osunięcia się w strumień świadomości pocięty kataraktami refrenów.
Wyjście do studia wydaje się w tej sytuacji niepotrzebnie stresujące, zwłaszcza dla wykonawcy introwertycznego, który wkraczając między konsole i realizatorów dźwięku, przywdziewa osobowość operacyjną, daleką od tej autentycznej, kultywowanej we własnych czterech ścianach. Mam nadzieję, że Justin Timberlake będzie na swojej nowej płycie dysponował kompozycjami tak kreatywnymi jak budulec Anxiety, bo właśnie muzykom przygotowywanym od samego początku kariery do ekspozycji, takie piosenki przychodzą naturalnie. Należy je im powierzać nie na ostatku dlatego, że pod presją albumu złożonego z samych przebojów mogą liczyć na pomoc sztabu producentów, stylistów, dealerów i psychiatrów. Po wysłuchaniu Anxiety – wydawnictwa skrajnie jednolitego – uderza pozytywny aspekt think tanków: członkowie tych załóg, wrzucając każdy swoje trzy grosze do zawartości albumu, różnicują spektrum poruszanych nań brzmień i tematów, chroniąc płytę od osunięcia się w strumień świadomości pocięty kataraktami refrenów.