czwartek, 7 lutego 2013

My Bloody Valentine - mbv

My Bloody Valentine
mbv
2013, self-released






Dokładnie w punkcie 02:00 jedno ze sprzężeń gitarowych wysforowuje się na pierwszy plan i zaczyna imitować dźwięk harmonijki ustnej (...może to naprawdę harmonijka? wzdragam się przed dociekaniem). Dwadzieścia siedem sekund później (02:27) grupka wokali wspina się po wstępującej krzywej, parodiując nie tylko charakterystyczny zjazd po strunach gitary, ale i instytucję chórku w ogóle. Na etapie 03:36 dołącza solo na wajsze, przywodząc na myśl perorę pijanego, który przy barze zmaga się z huśtawką nastrojów. Trzy elementy urągające poczuciu estetyki. W „Only Tommorow”, o którym mowa, jak i na całym mbv, takie poczwary pełnią jedynie funkcję ornamentu. Walenie bez wytchnienia w odosobniony niezbyt lotny akord przez sześć minut długich jak wieczność – oto właściwe clue drugiej spośród kompozycji pomieszczonych na wyczekiwanym od dekad albumie My Bloody Valentine.

Ten słaby żart został wciśnięty między utwory poprawne: „She Found Now” czy „Who Sees You”, na które chyba nie zwróciłbym uwagi, gdyby nie rozpowszechniająca się opinia, że nie tylko podejmują, ale i rozwijają wątki z Loveless. To oczywiście zdanie osób, które nie powtórzyły sobie tamtej płyty z odpowiednią uwagą. Wystarczy zwrócić uwagę na perkusję: to, co w 1991 roku stymulowało skryte pokłady energii, dając za subtelny przykład moc podszywającą naturalne rytmy – vide relacja nartników z taflą spokojnego jeziora – w 2013 stało się ciężkawe niczym tuman mułu wzbudzony w ogrodowym akwenie (płachta czarnej folii przygnieciona na brzegach kamieniami, smutny karp na płyciźnie poszturchiwany patykiem przez dzieci działkowiczy). Kiedy w komentarzach pierwszych słuchaczy mbv padało – pół żartem, pół serio – porównanie niektórych pasaży rytmicznych do drum'n'base'ów, poczułem ukłucie ekscytacji: no tak, zrobią to odważnie, przecież trzeba żeby tamte doskonałe nabicia (jeśli nie chce się wam słuchać całej płyty, włączcie chociaż pierwsze takty „Only Shallow”) ewoluowały ku jednej z nielicznych stylistyk, których niezal XXI wieku jeszcze obawia się wchłonąć. Ale żałosne „Nothing Is” uświadomiło mi ostatecznie, że mbv nie jest próbą wizjonerstwa, lecz pomyłką, opóźnionym bękartem, którego rodzice odnajdują po czasie wymaganym do uśmierzenia najżywszych wyrzutów sumienia. 

Wróciłem jeszce do „If I Am” i „New You”, pogodnych, repetytywnych utworków, które przed chwilą przerzuciłem jak nieciekawe fotografie. Przyjemne empetrójki, które mogłyby aspirować do poziomu ostatnich nagrań Lætitii Sadier lub dostać rólkę w polskiej adaptacji Między słowami ze ścieżką dźwiękową zdominowaną przez Newest Zealand. Faktycznie: MBV kontynuują swoją ścieżkę dokładnie od momentu, w którym urwała się dwadzieścia dwa lata temu – od najsłabszego na Loveless Soon”, ot, zwyczajnego kawałka, który rozbraja fascynującą niejednoznaczność poprzednich indeksów tracklisty. Niestety, pula pomysłów przewidzianych na poszczególne etapy mbv wyczerpuje się po pierwszych trzydziestu sekundach każdego z nich. Łukasz Łachecki pisze pochopnie, że „po kulminacji w ostatniej minucie »Who Sees You« materiał aż prosi się o chwilę oddechu, po 12 minutach miażdżenia niewyobrażalnym, multiwymiarowym, wściekłym hałasem; wyczerpanie jest tak wielkie...”. A ja zastanawiam się, o jaką wściekłość mu chodzi, jakie wyczerpanie, jakie miażdżenie? Dla porównania ściągnąłem transcode, ale również tam ich nie znalazłem, choć siedziałem z ołówkiem w ręku i oczami wlepionymi w wyświetlacz odtwarzacza, by wynotować choćby drobne sekundy „niewyobrażalnego”.

Abstrahuję od tego, że mbv nie jest ani na jotę bardziej agresywne od Loveless, chciałbym jedynie usłyszeć rozsądne powody, dla których komukolwiek może się wydać wciągającym lub choćby tylko nie-zbędnym „Is This And Yes” pięć minut (!) ślamazarnej przygrywki na organach z akompaniamentem wokalnym jakiejś ledwo żywej cipy. Tracę maniery, ale to chyba dopuszczalne przy okazji skandalu w 320 kbps, który generuje zachwyty nad szczelnym wypełnieniem przestrzeni odsłuchu czy nad „gęstością soundu”, jak gdyby były to szczytowe osiągnięcia hiperprofesjonalnych studiów realizacji dźwięku, a nie każdej sypialni XXI wieku. Brzmienie Loveless było wyjątkowe, oczywiście, niech mbv będzie cieniem tamtej inżynierii (radzę jednak odświeżyć sobie „Touched”) – nie mam nic przeciwko, ale wolałbym nie porównywać tych płyt pod kątem żadnego innego aspektu, bo jeśli w ogóle czekałem na nowy album MBV, to inaczej niż wszyscy. Chciałem usłyszeć dokładnie to, co Borys opisał w 2009 po powrocie z ich koncertu w Barcelonie. Warto przywołać obszerniejszy fragment:
Ja oczywiście pławiłem się w doświadczeniu mistycznym – pożerałem każdy płat dystortowanej sonicznej magmy niczym dzikus. Kojarząc na wyrywki zakręty drogi tych loopów delektowałem się bieżącą falą zdegenerowanego brzmienia. Niestety ten paranoiczny audio-karnawał negatywnie oddziaływał na samopoczucie co delikatniejszych odbiorców – nagle moja dziewczyna zasugerowała, żebyśmy przeszli trochę do tyłu, bo troszkę wymięka. Odwróciłem się i skumałem, że przez te trzy kwadranse liczba wytrwałych samoistnie zredukowała się dość znacznie, a i wśród twardzieli miny nieco zrzedły. Kilka rzędów wstecz sytuacja była wciąż dramatyczna, ale do ogarnięcia. Wtedy MBV postanowili tradycyjnie zwieńczyć show niezwykle poruszającym interludium muzycznym, wymownie ochrzczonym „Holocaust”, a wplecionym w środek finałowego w setliście „You Made Me Realise”. „Holocaust” to punkt graniczny całego eksperymentu, wszystko co napisałem wyżej razy dziesięć, pytanie o sens posiadania narzędzi zmysłów, wyzwanie śmierci, próba ognia, koniec cyklu natury, etc. To ogromne płótno zamalowane na czarno, gdzie każdy piksel atramentu równa się potwornej, niewybaczalnej dawce rozkręconego do maksimum zgrzytu przesterowanych gitar. Należy się wcielić w rolę ofiary zbiorowej zagłady, bo inaczej ta absurdalnych rozmiarów katastrofa nie ma sensu.
„Zakręty drogi loopów”, „liczba wytrwałych samoistnie zredukowała się dość znacznie” – to moje ulubione, a jeśli dodać „trochę do tyłu, troszkę wymiękającą dziewczynę” i „koniec cyklu natury”, zyskuje się przekonanie, ze oto Borys dobitnie scharakteryzował muzykę, której dzisiaj – marne trzy lata później – zwyczajnie by nie wytrzymał. Chciałem muzyki nie do zdzierżenia, jakąkolwiek jakość podstawić pod te słowa: hałas, holocaust, melodię, piękno czy zdanie z rozważań Arystotelesa O niebie („Ruch gwiazd wywołuje harmonię, ponieważ dźwięki wydawane przez nie składają się na akord muzyczny”). Oczekiwania zostały zawiedzione: rytm i przepływ struktur harmonicznych – obecne, potoczyste, ale pozbawione dynamizującej melodii; gęstość zdarzeń muzycznych, w której można wyłącznie ugrzęznąć. To tak, jakby oddanemu fanowi FlyLo, Autechre czy DāM-FunKa polecić sofomor The xx jako must have, najbardziej eksperymentalne nagranie dekady.

Dlaczego Łachecki unika jakiegokolwiek podręcznego kontekstu tak rozpaczliwie, że musi sięgać aż po Coltrane'a, Timeless, Emperor Tomato Ketchup, Radiohead (!) czy alternatywnego rocka? I dlaczego – tak konsekwentnie sygnalizując przynależność mbv do porządku legendy – w końcu kapituluje i przywołuje „nową muzykę” pod postacią... The Seer (nie dam się zbyć: to zestawienie nie jest do końca żartobliwe) – albumu nagranego przez starców dla starców, by osłodzić im nieprzystawalność do okresu bezkrytycznej apologii młodości, w jakiejkolwiek umiejscowić go epoce? Chodzi o ruch wyrwania mbv z czasu, w którym statystyczne wydawnictwo jest równie frapujące, co ów album, tyle że nie dysponuje trampoliną w postaci legendy? Chodzi o wykluczenie mbv ze zbyt wymagającej konkurencji ze strony bandcampów z shoegaze'em nagrywanym w ciągu jednej nocy przez nastolatków dumających nad zdjęciami latarń w wietrzną noc? Będąc świadomym wagi dwóch pierwszych LP My Bloody Valentine, mam tu oczywiście na myśli nastolatków pokroju – dajmy na to – Belong czy Stella Luna.

Migotliwe intro „To Here Knows When” mogłoby zostać uznane za prototyp kilku powszechnie znanych minut Since I Left You. Po wysłuchaniu „When You Sleep” można by sarkać na sukces Saturdays=Youth. Gdybym urodził się odpowiednio wcześniej i pisał o Isn't Anything, prawdopodobnie zbliżyłbym się do refleksji o Shrines, tyle że zamiast witch house'u, dubstepu i chillwave'u wspomniałbym Sonic Youth, Nirvanę czy amerykańskich minimalistów (albo i Coltrane'a, a co). Echo dwóch pierwszych albumów My Bloody Valentine wciąż nie wygasło i można przykładać je do horyzontu dzisiejszej muzyki, żeby skutecznie wykazać jej zadłużenie u dyptyku pojedynczego zespołu, a tym samym ośmieszyć wszelkie wzniosłe roszczenia. Ale jeśli przyjąć taką metodę, należy pozostać konsekwentnym i rozstrzygnąć, jak ma się „niebieski album” do manifestu zawartego w pierwszym wersie debiutanckiego LP MBV. „Soft as snow but warm inside” to nie tylko metaforyczne ujęcie niepowtarzalnego brzmienia, ale też przenośne streszczenie wyobraźni fundującej całą estetykę, wyobraźni przywiązanej do drobiazgów leżących u podstaw arcydzieł, detali podobnych popiołkom, które – walając się w pościeli chwilę po postkoitalnym papierosie – zaświadczają o wadze i urodzie seksu. Tego drżenia, tych obrazów, na mbv nie ma.

„Zostając w tyle, wyprzedzili samych siebie”. Fajne hasło? No, to co – „znów to zrobili!”, tak?

6 komentarzy:

  1. heh nirvana zaczęła grać po debiucie my bloody valentine, więc ciężko byłoby brać ją za porównanie, kiedy nikt nie wiedział o nich, nawet oni sami. wiem, czepiam się, ale cały ten tekst zdaje się być takim właśnie czepianiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, wiem, Nirvaną chciałem przebić "nietuzinkowe" porównanie do Coltrane'a; może nie wyszło zbyt czytelnie. I tak, wiem, też nie lubię siebie w tym tekście, jestem drobiazgowym (w złym znaczeniu tego słowa) zrzędą, ale nie mogłem darować takiej nudy na piedestale. Jeszcze dziś rano myślałem, czy by nie popolemizować z paroma tezami recenzji Kaczorowskiej (http://www.screenagers.pl/index.php?service=albums&action=show&id=2418), ale dałem spokój, i tak powyższy wpis będzie jedynym negatywnym głosem na temat "mbv" w Internecie, więc chyba nie ma sensu dodatkowo uklepywać okopu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Być może dla pokolenia wzrasatącego na „Loveless” "MBV" będzie to tylko lustro własnej przeszłości, rodzajem Freudowskiej „furtki do świadomości” przebłyskiem dawnych wspomnień, zapomnianych, nieświadomie uśpionych. Niestety owe wspomnienia zmieiniaja naszą percepcję „M.B.V.” (nie wiem czy jest to tylko mój przypadek, czy też się na tym łapiesz) Dlatego niech ta płytę osądzi czas, lub pokolenie 20 latków, dla których „Loveless” nie jest upiorem przeszłości czy portretem „Doriana Graya” lecz zwykła płytą ustawioną na półce obok M83.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzisiaj dopiero kolega mi zwrócił uwagę na to, że nazwałeś The Seer płytą "przez starców dla starców", wcześniej mi to jakoś umknęło, dla mnie to tak "rozwojowa" płyta jak Bish Bosch, ale problem"jest w tym, że cała ta idea broni się w tym "rytuale na zamówienie", który widzimy w ich występach na żywo, trochę przywołującego na myśl ten opis koncertu MBV, który przytoczyłeś (dodatkowa lektura - wywiad Cirockiego z Girą dla Vice'a). Ogólnie to samej brakuje mi jakieś większej ilości krytyki pod adresem mbv, akurat mnie ten album bardzo zainteresował, bo szukam takich "uspołeczniających" przeżyć muzycznych, ale kontrargumenty które dostaje to jakieś kiepskie podróby ich brzmienia albo "ten album przyćmiewa inne ważne premiery". Matmos dopiero wyjdzie, Exai jest ciekawe, Fire! Orchestra jakoś nie jest zbyt hajpowane a wbrew pozorom ma potencjał by zjednać sobie wiele osób, Autre Ne Veut kończy się w połowie, Toro Y Moi podobnie, nie znajduje za wiele bardziej interesujących albumów do "wspólnego przeżycia". Brak "drżenia" o którym wspominasz w przypadku mbv jest w końcu jakimś argumentem, ale też bardzo subiektywnym, bo ja je tam słyszę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten album jest tak strasznie regresywny i apatyczny w najgorszym sensie. Jest jak drugie zanurzenie w tej samej rzece. Z tą różnicą, że owa rzeka to już tylko na wpół wyschnięte bajoro. Jest dla mnie szokiem, że mbv ma dobre recenzje, bo wręcz idealnie wpisuje się w nurt płyt stanowiących znakomitą pożywkę dla zjadliwej i miażdżącej krytyki. Na zasadzie weterani znowu nagrali dokładnie to samo. To właśnie ten przypadek. Nie można promować aż takiego braku inwencji w kompozycji, aranżu, dosłownie każdego aspektu pracy twórczej.
    Tak więc jest to płyta na 2/10. Śmierć z nudów podczas odsłuchu wielce prawdopodobna.
    Jeżeli dobra płyta to taka, która zawiera pewną ilość pomysłów na każdą minutę nagrania, to na mbv tych pomysłów ledwie starcza na ok.15 procent materiału. W jednym utworze Tame Impala dzieje się więcej niż tutaj na całej płycie. Szokujące.

    OdpowiedzUsuń
  6. "Przyjemne empetrójki, które mogłyby aspirować do poziomu ostatnich nagrań Lætitii Sadier lub dostać rólkę w polskiej adaptacji Między słowami ze ścieżką dźwiękową zdominowaną przez Newest Zealand."

    Namnożyło Ci się siłowych zdań.

    OdpowiedzUsuń