wtorek, 26 lutego 2013

Autre Ne Veut - Anxiety

Autre Ne Veut
Anxiety
2013, Software






Z trudem przychodzi mi wyobrażenie sobie doskonalszego popu niż ten z Anxiety, a że nie da się go słuchać, to inna sprawa. Jeszcze parę tygodni temu, kiedy singiel „Play By Play” rozbudził oczekiwania wobec debiutu Arthura Ashina w świecie nagrań hi-fi, można było spodziewać się tradycyjnego biegu wypadków: będą single – szczytowe, przynajmniej jeśli chodzi o chwytliwość, momenty długogrających wydawnictw – osadzone w kubikach utworów albumowych. Okazało się jednak, że w kontekście całego LP hitowa zapowiedź przestała czymkolwiek się wyróżniać. Na papierze to dobra wiadomość, w praktyce – przeciwnie: dziesięć utworów o sile rażenia przeboju pustoszy percepcję, zwłaszcza, że zaaranżowane są z chirurgicznie precyzyjną selektywnością Classical Curves Jam City, co absolutnie nie sprawdza się w wypadku pozycji piosenkowej. Słuch protestuje przeciw niemal całkowitej absencji teł, która uwydatnia przesadę w modulowaniu wokalu i ogólną jazgotliwość pierwszego planu, domagającego się uwagi z uporem samotnego oseska. Życzę powodzenia zwłaszcza w ostatniej ćwiartce „Gonna Die”, gdzie w ciągu minuty głos Ashina zaciera granice dzielące Thoma Yorke'a, How to Dress Well i operę puszczoną na maksa w ciasnym i szczelnie wytłumionym pokoju. Zaciera – to znaczy, że te trzy elementy zostają zespawane w jednolitą bryłę i wykute od nowa w formie iglic i szpikulców.

Aby pokosztować wszystkich wymiarów Anxiety należałoby doświadczać tego albumu w formie zapisu nutowego – gwaranta błogiej ciszy. Spłoszony, prędko zamknąłem swoją relację z płytą w obrębie jedynego budzącego otuchę utworu – „Ego Free Sex Free”. Długotrwałe otwarcie składa się z dziecięcego chórku, syntezatorowych szkiców i podkładów w duchu Vaporware/Scanops Bee Maska, a wszystkie te atrakcje zdają się funkcjonować wyłącznie jako monumentalny akcent położony na słowie „forever”, by wycisnąć zeń soki i przelać na słuchacza wrażenie kontaktu z klasykiem (pomijam potężny refren, świetnie oddający emocje towarzyszące pierwszemu odsłuchowi In Ghost Colours Cut Copy). Resztę – doskonałą, wypieszczoną, kształtowaną dłutem Ockhamowskiej brzytwy – można właściwie wyrzucić do kosza, bo ani nie porywa do zabawy, ani nie odpręża, nie oferuje też żadnych obrazów czy tematów, z którymi można by się utożsamiać lub je rozwijać na własną rękę. Da się na Anxiety dosłyszeć tego i owego o miłości, ale wszelka analiza zwracałaby tylko niepotrzebną uwagę na swoje pierwsze cztery litery. Pozostaje zaduma: co właściwie zachodzi w studiu nagraniowym, kiedy trafiają doń mistrzowie lo-fi?

Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że zarówno Krell, jak i Ashin, byli podczas rejestracji swoich wymuskanych kompozycji w trakcie zdawania dysertacji (pierwszy o Kierkegaardzie, drugi z psychologii klinicznej), zaś w 2010 – kiedy nagrywali swoje debiuty w pełnym lo-fi – dopiero pisali te prace. Tworzenie lo-fi – zwłaszcza jeśli ma flirtować z r'n'b, hip hopem lub popem, a więc gatunkami, których intensywności nie da się zadowalająco odtworzyć w warunkach domowych – polega w dużej mierze na kolekcjonowaniu sampli, aktywności analogicznej do gromadzenia cytatów i przypisów. Linia demarkacyjna między życiem a pracą zostaje zniesiona: fragmenty cudzych wypowiedzi i nagrań gromadzi się na okrągło, czerpiąc po równo ze źródeł „właściwych” (książki, czasopisma/albumy, single) i przypadkowych (tabloidy, Internet/radio, telewizja). Lo-fi, podobnie jak pracę o akademickim zacięciu, tworzy się, wsączając w muzykę lub tekst swoją intymną codzienność. Tak tłumaczyłbym – po części – „uduchowienie” Love Remains i Autre Ne Veut. Do studia zaś wchodzi się uważając, by nie przywlec ze sobą bakcyla życia zewnętrznego, który mógłby zakłócić koncentrację wymaganą do całkowitego wyzyskania wynajętych czasu i miejsca, dokładnie tak samo jak podczas obrony pracy. W studiu jest się samemu, jak w klatce, pod tablicą lub prowadząc wykład: bez głosów z offu – czy będą to gotowe do zsamplowania filmiki z Yuotube'a czy komentarze studentów – nie mamy pewności, czy nie mówimy do siebie, więc pewne rzeczy pomijamy, przestajemy się obawiać skrajnych porównań i tak dalej.

Przypadek Anxiety potwierdza to, co stawało się jasne już przy okazji Total Loss (co za znaczące tytuły!): akces do studia nie jest dziś żadną nobilitacją, dopingiem czy pomocą. Można nawet pokusić się o twierdzenie, że większość faworyzowanych obecnie nagrań powstaje w domu lub ewentualnie w amatorskich studiach, zainscenizowanych w piwnicy lub salonie, co zbliża muzykę do życia w stopniu zacierającym różnicę między rytmem codzienności a wykwitami pasji. Nie jest to wcale tak „mieszczańskie” jak mogłoby się wydawać: zwyczajnie mamy okazję powrócić do czasów artystycznych pracowni, do twórców żyjących pośród swoich dzieł – śpiących między swoimi rzeźbami, jedzących obiad ze wzrokiem prześlizgującym się po swoich obrazach, gotowych w każdej chwili odstawić kubek z kawą, by wyzyskać przebłysk natchnienia i zapisać kolejną stronę.

Wyjście do studia wydaje się w tej sytuacji niepotrzebnie stresujące, zwłaszcza dla wykonawcy introwertycznego, który wkraczając między konsole i realizatorów dźwięku, przywdziewa osobowość operacyjną, daleką od tej autentycznej, kultywowanej we własnych czterech ścianach. Mam nadzieję, że Justin Timberlake będzie na swojej nowej płycie dysponował kompozycjami tak kreatywnymi jak budulec Anxiety, bo właśnie muzykom przygotowywanym od samego początku kariery do ekspozycji, takie piosenki przychodzą naturalnie. Należy je im powierzać nie na ostatku dlatego, że pod presją albumu złożonego z samych przebojów mogą liczyć na pomoc sztabu producentów, stylistów, dealerów i psychiatrów. Po wysłuchaniu Anxiety – wydawnictwa skrajnie jednolitego – uderza pozytywny aspekt think tanków: członkowie tych załóg, wrzucając każdy swoje trzy grosze do zawartości albumu, różnicują spektrum poruszanych nań brzmień i tematów, chroniąc płytę od osunięcia się w strumień świadomości pocięty kataraktami refrenów.

4 komentarze:

  1. Ha, dobrze powiedziane: "Z trudem przychodzi mi wyobrażenie sobie doskonalszego popu niż ten z Anxiety, a że nie da się go słuchać, to inna sprawa."
    Doceniam chwytliwość kompozycji, ale ten album jest overproduced (nie przychodzi mi do głowy żaden polski odpowiednik). Nadmierna kompresja i zbytnio wyeksponowany, wysunięty do przodu wokal po prostu męczą. Jego głos brzmi trochę nienaturalnie i prawdę powiedziawszy momentami irytuje, przez nadmierną egzaltację zbytnio ociera się o kicz. Jazgotliwy to słowo, które dobrze oddaje uzyskany efekt. Szkoda, mam wrażenie niewykorzystanego potencjału

    OdpowiedzUsuń
  2. overproduced = przeprodukowany

    OdpowiedzUsuń
  3. Zastanawiałem się nad tym, ale w mojej głowie nie brzmiało to zbyt dobrze więc odrzuciłem. Chociaż może faktycznie się nada.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cześć!
    Muzyka to Twoja pasja? Nie wyobrażasz sobie bez niej życia? A może chciałabyś poznać nowych, ciekawych wykonawców lub poczytać opinie innych na temat przeróżnych utworów? Jeśli tak to serdecznie zapraszam Cię na bloga namuzowani.blog.onet.pl ;)
    Jeśli oprócz muzyki kręcą się także filmy i książki to koniecznie wpadnij na true-villain.blog.pl! To luźny blog o wszystkim. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
    Przepraszam za spam, wiem, jak bardzo potrafi człowieka zirytować, ale myślę, że rozumiesz, iż czasem bez niego nie da się przekazać innym informacji o blogu. Jeśli uważasz to za stosowne, to skasuj komentarz zaraz po przeczytaniu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń