niedziela, 17 lutego 2013

My Bloody Sacrifice

Na Screenagers i T-Mobile Music opublikowano ostatnio obszerne teksty o najnowszym albumie My Bloody Valentine. Co ciekawe, oba artykuły – absolutnie pochwalne – mówią więcej o zagadnieniu czasu niż o samej płycie, tak jakby pominięcie muzyki było nie tylko łatwe, ale wręcz wymagane do pisania o mbv z pozycji hype'u. Opiewanie domknięcia Shieldsowkiej trylogii zdaje się być uzależnione od dystansu zapewnianego przez czysto intelektualne koncepcje, ponieważ na samym materiale dźwiękowym nie sposób się oprzeć – nijak nie dostarcza emocji, których zadowalające natężenie sprawia zwykle, że konteksty biograficzne (czas pobytu w studiu, uczucia muzyków z nim związane etc.) ma się ochotę pominąć jako nudnawą faktozę, nie licującą z porywającym doznaniem estetycznym. Podszeptują to nie tylko natarczywie perswazyjne artykuły Andżeliki Kaczorowskiej i Borysa Dejnarowicza, ale także prostolinijne notatki dziennikarzy Onetu czy Wirtualnej Polski, a więc jednym słowem: wszystkie peany, które zapisano w ogniu poświęcenia, z mniej lub bardziej świadomie zaciśniętymi zębami, byle tylko uchronić przez zachwianiem raz przyjęty porządek kultu, nie z myślą o sobie, „oczywiście”, lecz o młodszych adeptach muzyki.

Szkoda tylko, że w toku misji pominięto słuchaczy i słuchanie. „Ciekawe czy jak archiwiści odgrzebują nieznane wcześniej nagrania wybitnego jazzmana z lat 60., to ktoś narzeka, że brzmi to mało współcześnie”, pyta Borys, jakby nagle zapomniał, że w muzyce nie chodzi o czas nagrania, ale o czas odbioru. Absurdem byłoby wymaganie wizjonerstwa od dawnych nagrań wspomnianego jazzmana, ale równie nonsensowne (i wygodne) jest zamykanie oczu na diametralne zmiany, jakie zaszły w stylu odbierania muzyki pod naciskiem nowych gatunków, nowych form dystrybucji i niespotykanego wcześniej jej natężenia. To, co nagrano 10, 20, 60 lat temu, niekoniecznie zrobi wrażenie na współczesnym słuchaczu, który w międzyczasie zapoznał się z wieloma dziełami, może i powstałymi w cieniu prekursorów – często zaginionych zresztą w pomroce dziejów – ale nie mniej godnymi przez to uwagi. W pełni zgadzam się z Simonem Scottem, którego o mbv podpytał Jan Błaszczak:
Nowa płyta zbiera bardzo wiele elementów, które słyszałem u zespołów inspirujących się My Bloody Valentine. Nie znaczy to, że nie podoba mi się ten album. Wręcz przeciwnie, jednak ta świeżość, którą mieli oryginalnie rozcieńczyła się ze względu na czas i ich wkład w dzisiejszą muzykę.
Scott postrzega mbv z naturalnej perspektywy słuchacza, co owocuje wyważoną, nieźle uzasadnioną opinią. Dejnarowicz zaś zdaje się twierdzić, że każdy kontakt z muzyką winien wiązać się z narzucaniem sobie na czas jej trwania określonego paradygmatu odbioru, odpowiedniego na przykład dla lat 50. czy 60., i w magiczny sposób kasującego z pamięci wszystkie późniejsze pozycje, jakie zdarzyło nam się poznać. Borysowi tak bardzo zależy na podtrzymaniu wiary w posągowość MBV, że udaje mu się tę czarodziejską sztukę osiągnąć. Pisze na przykład o „Is This And Yes”, że „utkano je z samych dźwięków organów i anielskiego głosiku Bilindy Butcher” i że „w dziejach MBV to ewenement”, co udowadnia jedynie malejące z roku na rok osłuchanie Borysa w nowych pozycjach, w tym wypadku w szerokim katalogu nowych nagrań z kręgów organowych i syntezatorowych. Określanie najsłabszego utworu w dorobku MBV mianem „ewenementu” jest wyłącznie zabiegiem retorycznym, gestem autohipnozy, bo – faktycznie – takiego utworu MBV jak dotąd nie nagrali, ale czy każde odstępstwo od normy jest powodem do zachwytu? Czy jodłowanie w filharmonii lub gówno otrzymane ni stąd ni zowąd od kolegi, który ja dotąd na każde urodziny prezentował nam sztukę złota, to naprawdę powody do radości?

Kolejny aspekt czasu – wydawałoby się, że najmniej ważny – to okres, jaki powinien minąć od premiery albumu (w wypadku mbv to 2 lutego 2013) do opublikowania jego wiarygodnej recenzji. Borys zarzuca komentatorom „zgłębianie na wyścigi”, ale sam niczym nie różni się od Łukasza Łacheckiego (dwa dni po premierze), ode mnie (pięć dni) czy Kaczorowskiej (osiem) – swój szkic prezentuje bowiem dziesięć dni po ogłoszeniu płyty (właściwie nawet dziewięć, bo – jak przyznaje – nie udało mu się pozyskać materiału w noc premiery; został zepchnięty na boczny tor wyścigu o pretekst do wysławiania MBV). Nie chcę przez to powiedzieć, że dwa tygodnie lub sto lat byłyby lepsze. Zmierzam raczej do tego, że Dejnarowicz, tak jak cała reszta, chciał możliwie prędko pozbyć się płyty z krwiobiegu, byle uprzedzić moment, w którym kapitulacja przed jej miernotą byłaby nieuchronna. Nie sądzę, aby w przeciągu trochę ponad roku recenzenckie zwyczaje zmieniły się do tego stopnia, że z tekstami o King of Limbs Radiohead – płycie schyłkowej, nie budzącej właściwie emocji – czekano nawet miesiąc, zaś o kontynuacji „jednego z najważniejszych przedsięwzięć w dziejach muzyki rozrywkowej” pisze się w przeciągu paru dni lub nawet kilkudziesięciu godzin. 

W Internecie nie roi się jeszcze od recenzji najnowszego albumu Autechre. Z prostego powodu: to pozycja faktycznie wymagająca czasu, nie tylko ze względu na objętość, podczas gdy pogląd na mbv wyrabia się w mgnieniu oka, jak o każdym dziele na tyle przewidywalnym, że wystarczy przesłuchać trzydzieści sekund poszczególnych utworów. Podobnie jak w wypadku ostatniego albumu GY!BE – również przecenionego przez Borysa – nowe My Bloody Valentine okazało się nudne do szpiku kości, ale legenda nie pozwoliła kategorycznie tego stwierdzić. Łatwiej jest wystawić niebotyczną notę, zaliczyć do „wielkich płyt” (przypominam, że zdaniem Dejnarowicza mbv można postawić obok Bitches Brew Davisa) i zapomnieć o sprawie. Tego, że po spisaniu recenzji już do albumu nie wracamy, zwyczajnie nikt nie sprawdzi, a ocena będzie wisieć, zaświadczając o naszym uczestnictwie w „kulturowym wydarzeniu”.

Hasło „kulturowe wydarzenie” zaczerpnąłem z tekstu Andżeliki. Czytamy w nim także: „Wydanie i zawartość mbv sprawia, że Kevin może pójść dalej, a my, słuchacze, obcujemy z żywym, poddanym krytyce fenomenem muzycznym, a nie tylko ze stojącym w słoju wypełnionym formaliną eksponatem, którego nie można dotknąć”. Chwileczkę... mbv na pewno nie jest jeszcze eksponatem w formalinie, od jego premiery minęło zaledwie kilka dni; mowa więc o Loveless, prawda? A więc o tym, że słuchając mbv nie doznajemy wiele ponad bezwiedną wędrówkę myśli ku poprzedniemu wydawnictwu Irlandczyków. Dobrze – może być też mowa nie o Loveless, lecz o samym zespole. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: My Bloody Valentine było wielokrotnie poddawane krytyce przed premierą mbv. Rewizja wyjściowego poglądu na temat Loveless czy Isn't Anything (ikona, kanon) odbywa się codziennie w domowych pieleszach, na tej samej zasadzie, na której miliony opierają porzucanie po jednym osłuchu La Monte Younga dla bardziej współczesnych projektów post-rockowych czy drone (czy słusznie, to już inna bajka).

W tekście Andżeliki pojawiają się również takie sformułowania, jak: „doświadczenie pokoleniowe” i „partycypowanie w premierze mbv”, które wydają mi się nachalnym zaklinaniem rzeczywistości, bo przecież nie jest tak, że My Bloody Valentine jest dzisiaj szerzej rozpoznawalne niż – dajmy na to – Interpol czy Rihanna. Mówienie o „partycypacji” przy okazji ściągania transcode'u z witryny internetowej zespołu to spora przesada, motywowana li tylko 1) uporczywym trwaniem przy legendarnej możliwości wspólnotowego przeżywania muzyki, 2) pragnieniem wpisania Shieldsa w modną kreację maniakalnego geniusza. To znów manewr autohipnotyczny, podobny do tego stosowanego przez Borysa. Czy lata spędzone nad potencjometrami są powodem do wystawienia płycie wyższej noty? Oczywiście tak, jeśli tylko potrafi się przekonująco uzasadnić radykalne obniżenie oceny na wieść o zbyt krótkim – miesięcznym lub rocznym – pobycie innego artysty w studiu.

Nie dziwię się, że o mbv pisze się oględnie – na jeden akapit o zawartości „wielkiej płyty”, przypadają cztery albo i pięć poświęconej wzniosłym kulturoznawczym i filozoficznym unikom. Przede wszystkim „niebieski album” jest wydawnictwem śmiertelnie monotonnym, tak śmiertelnie, że jego monotonia dotyka granic obiektywnie stwierdzalnej jakości. Tak naprawdę nikt nie odróżnia fragmentów tego albumu od masy nagrań shoegaze'owych czy dream popowych przesłuchanych w ostatnich latach. Apologetyczne recenzje prowokuje jedynie nazwa zespołu, symbolizująca obycie z kanonicznymi pozycjami oraz gust kształtowany przez długie lata na drodze obcowania z fizycznymi nośnikami. Ów romantyzm to nic innego jak prosty rockism, tyle że stawiający w roli retorycznej trampoliny nie faworyzowanie stylistyki, lecz czasu – przedkładanie przeszłości ponad teraźniejszość, historii ponad emocje w czasie rzeczywistym, tu i teraz. Jeśli chodzi o mbv, fenomenem nie jest sama płyta, lecz jej recepcja, prowokująca do wręcz karykaturalnych poświęceń.

Borysowi nie przeszkadza, że mbv wydano – jak pisze – „o 20 lat za późno”, podczas gdy w swoim poprzednim artykule szeroko rozpisuje się na temat zeitgeistu, sugerując, że muzyka – a nawet instrumenty używane do jej generowania – odzwierciedlają ducha czasu. A więc jak w końcu? Skoro MBV mogą wydać „wielką płytę” byle kiedy, skoro spójność dzieła z epoką, w której jest wydawane, nagle nie ma znaczenia, to po co listy roczne, podsumowania dekady, przewodniki po popie i tak dalej? „Jeśli mbv, to po co Borys?” – można by zapytać i uśmiechnąć się nad paradoksami, w jakie wpędza wypalonego słuchacza freudowskie pragnienie ekshumowania dawnej miłości. Poświęcanie się to bardzo chytra strategia zalotów: wiąże obiekt uczucia długiem wdzięczności, pozwalając wymagać wzajemności; przeskakuje nad namiętnością do realiów barteru, lekceważy nieprzewidywalne poruszenia serc, by grzać się w cieple rozsądnej wymiany. Na szczęście muzyka nie musi się prostytuować – nagabywana z pomocą nie wiedzieć jak wielkiej ofiary, po prostu nie odpowie, demaskując autoerotyczny charakter dźwigania krzyży i strojenia się w ciernie.

22 komentarze:

  1. po pierwsze: ciekawy, bardzo dobrze napisany artykuł.
    po drugie: niestety, prezentuje klasyczną postawę: "tylko ja wiem, co naprawdę dobre, a reszta się myli, udaje, pozuje przed znajomymi i jest zniewolona paradygmatem albo po prostu głupia". doceniam warsztat i (w większości) inteligentne argumenty, ale od megalomanii chce mi się wymiotować.

    w dodatku kontekst i rok wydania naprawdę ma średnie znaczenie. muzyka jest dobra albo niedobra. reszta to tylko lanie wody przez krytyków, którzy nie umieją (czemu się nie dziwię, bo to trudne) pisać o muzyce jako takiej, więc dorabiają sobie ideologie i otoczkę. czy ludzie jeszcze umieją tak po prostu słuchać muzyki? tak dla przyjemności?

    też nie uważałem, że nowe MBV to udany pomysł. ale posłuchałem wiele razy i wiem, że to dobra płyta. jakie ma znaczenie, ile zespołów gra podobnie i jaki mamy rok? żadne. bo liczy się tylko jakość muzyki.

    OdpowiedzUsuń
  2. "bo liczy się tylko jakość muzyki."

    Czy w skład "jakości muzyki" nie wchodzi jej relacja z kontekstem, przejawiająca się chociażby w nowatorstwie? Doskonałą kopię wczesnego Sinatry zestawiłbyś z Beatlesami i Velvet Underground w podsumowaniu 1967 roku? Doskonałą kopię Beatlesów i VU z MBV w roku 1991?

    Co do ślepego/głuchego uwielbienia dla "mbv" w dziesiątkach pochlebnych recenzji - czy autorzy przyjemność symulują, tego nie wiem i zabawy psuć im nie zamierzam, choć podobnie jak Filip bardzo chciałbym poznać muzyczne uzasadnienie entuzjazmu, nawet jeśli przystaje ono tylko do gustu rozentuzjazmowanego - oprócz obrony legendy i pewnego systemu wartości wyczuwam też próbę przekonania siebie i swoich, że jeszcze potrafimy się jarać muzyką, która nas ukształtowała i nawet w burzliwych czasach cyklicznych zmian kanonów robiła za Gwiazdę Polarną. Albo że w ogóle potrafimy się jarać muzyką.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Scott postrzega mbv z naturalnej perspektywy słuchacza, co owocuje wyważoną, nieźle uzasadnioną opinią." - moją naturalną perspektywą jako słuchacza "mbv" jest ta wynikająca ze znajomości kontekstu. Kiedy miałam 14 lat ukradłam z Empiku dodatek do Mojo o najlepszych albumach 90s z którego dowiedziałam się o istnieniu Loveless. Dzisiaj, jadąc pociągiem, patrząc na światła mijanych miast i słuchając tegorocznej płyty Shieldsa, czułam się dokładnie tak samo naiwna i rozmarzona jak wtedy, jakbym przeczytała o "mbv" stamtąd, ukrywając przed rodzicami pierwszą paczkę papierosów. Także retromania pełną gębą. To co mnie zachwyca w tej płycie to fakt, że ten kontekst sprawił, że cały skupiony na wymianie masami informacji i ciągłym postępie światek muzyczny, niczym z teledysku vaporwave, był zmuszony na chwilę się zatrzymać, co się właściwie nie zdarza, i wrócić myślami do czasów kiedy poznawało się My Bloody Valentine. I to, że dla mnie wciąż ona jest eskapistyczna, z każdym odsłuchem. Nie wiem co "fałszywego" jest w takiej recepcji.

    OdpowiedzUsuń
  4. "(...)w muzyce nie chodzi o czas nagrania, ale o czas odbioru" to zdanie, delikatnie mówiąc, bardzo niemądre. Kontekst i rok wydania ma potężne znaczenie. Nie chodzi tu już nawet o nowatorstwo (choć też fajnie wypunktowuje się artystów, którzy obierali dany styl długo przed innymi), ale o zwyczajną historię. Nie opiszesz dobrze dorobku VU bez kontekstu sceny nowojorskiej i prześledzenia biografii poszczególnych członków zespołu w taki sam sposób, w jaki nie możesz olać Szekspira przy opisywaniu Kurosawy i nie podasz dobrze genezy Pac-Mana bez zgłębienia historii japońskich i amerykańskich automatów z grami. Dziwne, że akurat w muzyce jest takie parcie na odarcie wszystkiego z kontekstu. To strasznie jałowe, bo sprowadza wszystkie teksty do pytania "dlaczego oni to lubią?". A jaka różnica? Ludzie lubią najróżniejsze rzeczy. Kontynuowanie tego tematu to żmudny circle jerk.

    Problem polega na tym, że w tekstach z takim podejściem najistotniejszym elementem jest krytyk, jego figura. Wiem, że w tej mierze postawiłeś sprawę jasno w jednym z poprzednich felietonów, Filip, ale to się zwyczajnie źle czyta. Stąd powyższe zarzuty o megalomanię. Ze swojej, czytelniczej, strony prosiłbym o więcej polecania dziwacznych muzycznych efemeryd a mniej "Szałasek vs the world" z łamaniem najprostszej logiki.

    Natomiast MBV to zespół jadący na nostalgii za utraconą młodością. Naiwne miłości, ulotne melodie, prześwietlone zdjęcia, etc. Shields jest w tej poetyce bardzo mocny i zapewne nowy album jest tego faktu ukoronowaniem ale też obstawiam, że za kilka lat nikt nie będzie tego LP pamiętał. Zresztą, teraz niewielu pamięta cokolwiek.

    OdpowiedzUsuń
  5. HATERS GONNA HATE

    OdpowiedzUsuń
  6. Ponieważ piszę zwykle o nowych wydawnictwach, nie mam problemu ze sprawdzaniem kontekstu – żyję w nim. Ale czy pisząc dziś o ukochanych albumach The Cure albo Low, wspomniałbym cokolwiek o „tamtych latach”? Czy w ogóle sprawdziłbym daty wydania (to moje top10 życia, a jednak - nie pamiętam)? Wątpię, po co? Nic to nie powie o moich odczuciach, o mojej – totalnie egzystencjalnej – interpretacji tych pozycji. Musiałbym zaśpiewać w spazmach w opuszczonej fabryce, aby zyskać prawo do pisania o Joy Division? Chyba tylko to zasługiwałoby na miano porządnego zgłębienia kontekstu, tak?

    Drobiazgowe badanie kontekstu wyraża marzenie o kojącej możliwości ostatecznego wyłuszczenia pochodzenia czegokolwiek, zamknięcia kultury w ramach logicznej relacji przyczynowo-skutkowej. Tę tyranię daje się odczuć już na lekcjach historii w podstawówce i walczą z nią rozliczne dzieła proponujące – po łobuzersku – alternatywną wizję dziejów (od Eco, na przykład w „Tajemniczym płomieniu królowej Loany" po Waltera Melona). Nie dziwię się, bo historia to tylko fantazmat naszego dążenia do porządkowania, klasyfikacji itp. Owszem – możemy kojarzyć zespół A (działający w latach 2000) z zespołem B (działającym w latach 90.), ale zwyczajnie nie wiemy (chyba że zespół B nam o tym powie), czy zespół B słyszał o zespole A (stąd jałowość i totalna umowność wszelkiego namecheckingu).

    Akurat w muzyce jest parcie na odzieranie z kontekstu, ponieważ na jej gruncie poprawne prześledzenie intertekstualnych zależności nie jest wymagane, aby działała. Bywa, że książki bez tego nie pojmiemy, odłożymy jako niezrozumiałą, natomiast można spokojnie słuchać Daft Punka bez podręcznego wykazu spożytkowanych przez nich sampli. Pozyskanie wiedzy o tym, że autor piosenki, przy której podcinam sobie żyły, skomponował ją w najszczęśliwszym okresie swojego życia, nic nie zmienia, jeśli chęć samobója przeważa we mnie nad pragnieniem „właściwego” słuchania. I tak dalej.

    A w wypadku „mbv” pytam, „dlaczego oni to lubią”, bo podejrzewam, że tak naprawdę nie lubią i udają sympatię (w wypadku MBV miłość!) z niecnych powodów, które nie mają nic wspólnego z muzyką, lecz właśnie z ich figurami jako krytyków muzycznych. Powyższy komentarz Andżeliki tym bardziej mnie w tym utwierdza, bo nostalgię za utraconym czasem dzieciństwa i pierwszych poznawanych płyt Andżelika czuła już zapewne niejednokrotnie (http://geriatris.wordpress.com/2012/09/28/7-white-noise-an-electric-storm-1969/). Niepotrzebne było aż „mbv”, tysiące innych albumów chyba równie dobrze budziły tęsknotę za minionym; np. całe tony muzyki, która orbituje wokół koncepcji hauntologii, pozwalając na ponowne doświadczenie słuchania – słuchania właśnie „stamtąd”. A o płycie „eskapistycznej” można było pisać bez kreowania Shieldsa na geniusza, bez mowy o „doświadczeniu pokoleniowym”, bo właściwie każda muzyka jest eskapistyczna. A czy „Internet się zatrzymał”? Nie bardziej niż przy ostatnich płytach Radiohead czy przy debiucie Blake'a.

    OdpowiedzUsuń
  7. "Musiałbym zaśpiewać w spazmach w opuszczonej fabryce, aby zyskać prawo do pisania o Joy Division? Chyba tylko to zasługiwałoby na miano porządnego zgłębienia kontekstu, tak?"

    Wow, chybiłeś zupełnie.

    Wytłumaczę jeszcze raz. Kontekst jest aspektem krytyki, nie słuchania rekreacyjnego. Jeśli kochasz Low i The Cure nie pamiętając żadnych dat z nimi związanych - ok. Nie mam z tym żadnego problemu. Jeśli natomiast chcesz o nich pisać tak, żeby uznano to za tekst (nazwijmy to) krytyczny, wtedy musisz dać z siebie coś więcej niż "mnie się to podoba, oto opis moich uczuć słuchaniu towarzyszących". Jasne, nie musisz znać sampli Daft Punk by cieszyć się ich muzyką, ale czy podanie choćby kilku z nich nie uczyniło tekstu ciekawszym i, co istotniejsze, treściwszym? Czym, wobec braku takich informacji, różni impresyjne pisanie blogera-krytyka od bywalca dyskoteki w Jaświłach lub nastolatka piszącego fan fiction na temat swego idola? Dla tych drugich kontekst ważny nie jest - biorą muzykę taką, jaka jest bez zastanowienia, jak twaróg z lodówki. Dla nich "działa". Być może nie aspirujesz do tej różnicy i chcesz po prostu ich podejście ubrać w inteligentniejsze słowa, wtedy zwracam honor.

    "Jałowość i totalna umowność wszelkiego namecheckingu" to określenie co najmniej zabawne. Bardzo bawi mnie fakt, że tak często używanie zwrotu "RYIL" jest oznaką snobowania się lub tanim wytrychem. Celne podanie kilku artystów w gronie owego RYIL jest jedną z najtrudniejszych i najwartościowszych rzeczy, jakie możesz zrobić. Pieprzyć fakt, czy zespół faktycznie inspirował się tym i czy słyszał to, co wymieniłeś czy nie. To naprawdę żadna różnica. Fajnie nakreślona sfera podobnie brzmiących rzeczy jest dla czytelnika okazją do dalszej eksploracji tematu, tak jak skrót "por." u dołu strony w książce opisującej jakieś zjawiska. Znów bardzo mnie dziwi, że właśnie w pisaniu o muzyce ludzie buntują się przed tak fajnymi i oczywistymi rzeczami.

    "Historia to tylko fantazmat naszego dążenia do porządkowania, klasyfikacji" to fajnie brzmiący frazes i nic poza tym. Historię piszą ludzie. Rodzą się, jedzą, kopią pod sobą dołki, pieprzą nawzajem, piszą i grają piosenki, umierają. Jeśli chcesz pisać o jakimkolwiek elemencie życia próbując wyłączyć z tego aspekt ich biografii ludzkiej to po prostu podchodzisz do sprawy źle. Zwłaszcza, powtarzam - zwłaszcza, jeśli piszesz o czymś tak cholernie osobistym i niezmiennie powiązanym z personalną i globalną historią jak sztuka. Jeśli chcesz mi powiedzieć, że nie obchodzi cię różnica pomiędzy muzyką australijską i amerykańską - nie ma problemu, twoje zdanie. Jeśli natomiast próbowałbyś mnie przekonać, że taka różnica nie ma znaczenia przy próbie opisu X z Los Angeles i X z Sydney - jesteś w ogromnym błędzie.

    Widzisz, cały sekret w tym, że pisanie o muzyce nie jest tak autorocentryczne jak by się wielu osobom zdawało. Piszesz zawsze o kimś innym. Chyba, że recenzujesz muzykę robioną przez roboty, zupełnie syntetyczną. Czy tego chcesz, czy nie - opis każdej sceny, każdego zespołu, każdego artysty będzie w jakiejś mierze próbą opisania go przez historię ludzi tak w liczbie mnogiej, jak i pojedynczej. Skąd się wzięli? Dlaczego grają? Dlaczego tak brzmią? Czy zostali docenieni? Jakie cele sobie wyznaczyli? Dlaczego się zmienili (lub nie)? Czy nadal się ich słucha/pamięta? Co czyniło ich wyjątkowymi i czy ten element nadal da się zauważyć? To jak dobry reportaż - niby o skażeniu na terenach, gdzie testowano broń nuklearną, ale tak naprawdę dotyczący nieszczęścia ludzi, którzy tam mieszkają. Inaczej pisanie na ten temat nie miałoby sensu.

    Rozumiem, że zawiodłeś się na Dejnarowiczu. Wspominałeś w niedawnym wywiadzie, że na nim się wzorujesz. Ok, piszący o tej płycie starają się obronić płytę odwoławszy się głównie do osobistych doświadczeń, a później ty (dwukrotnie) skontrowałeś to odnosząc się do swoich. To strasznie miałkie i niefajne do czytania, ze wszystkich stron.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jako "autorocentryczne" rozumiem: nie skupione na autorze recenzji, nie autora recenzowanego obiektu.

    OdpowiedzUsuń
  9. "Akurat w muzyce jest parcie na odzieranie z kontekstu, ponieważ na jej gruncie poprawne prześledzenie intertekstualnych zależności nie jest wymagane, aby działała"
    Zdaje mi się spieramy się o dość podstawowe rzeczy, jeśli chodzi o recepcję muzyki i zupełnie uznaje Twoje poglądy, ale czuję się z deka skonfundowana tym, że sam nie widzisz jak bardzo relatywne są to kwestie. Możesz tam sobie nawet zacząć używać cytatów typu "muzyka nie wyraża nic oprócz samej siebie", ale to tylko jedna ze szkół myślenia i trochę nie widzę sensu gonienia za ogonem i przekonywania za wszelką cenę, że ma się rację, z całym szacunkiem.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zanim napisałam komentarz Marek wyczerpał temat, dzięki Marek!

    OdpowiedzUsuń
  11. Oj, jesteście dwa łobuzy. Najpierw Andżela. Marek nie wyczerpał żadnego tematu, a już na pewno nie „naszego”. Podpięłaś się pod jego rozkminę, żeby po raz kolejny uniknąć konkretów o „mbv”. Jak na razie wygrywam 3:1 lub, jak kto woli, na 75%. Zdobyłem 25 w samym tekście, 25, kiedy pytana o muzykę powołałaś się na banalną nostalgię, którą wywołuje sto płyt poza „mbv”, 25, kiedy na tyle znudziło Cię to wielkie „kulturowe wydarzenie”, że podpięłaś się pod komentarz Marka i wyrwałaś z kontekstu jakieś moje zdanie o semantyczności muzyki, byle uniknąć rozmowy o albumie. Wiem, że to "miałkie do czytania", ale...

    Marek, pominę dwa pierwsze akapity Twojego ostatniego komentarza, bo mam wrażenie, że zadziałała magia Internetu i w rozmowie twarzą w twarz nigdy byśmy w te rejony - do Jaświł - nie zabrnęli. Dalej natomiast chętnie, choć nie liczę na to, że w pełni się zrozumiemy czy coś, to raczej niemożliwe, więc lepiej spisywać odpowiedzi nie troszcząc się zbytnio, czy spełniają oczekiwania stawiane przez pytania lub zarzuty.

    Więc odnośnie historii. Dzieła sztuki, jak z nimi obcujemy, nie jedzą, nie śpią, nie pieprzą się, ani nie umierają. Kiedy piszę o jakiejś płycie to piszę o niej i – ewentualnie – o kreacji, jaką na czas jej nagrywania i – ewentualnie – promocji, przybrał twórca. O nim samym nic nie wiem. Dlatego wybór mam dość ograniczony. Albo robię research w Internecie i piszę o tym, ile kto siedział w studiu i który był wtedy rok, bo tyle materiału można zebrać nt. faktycznie istniejącej osoby (można też zrobić wywiad, ale nie liczę na pogawędkę z Shieldsem, nawet gdyby interesowały mnie takie rzeczy). Albo „włączam” swoją osobowość, swoje doświadczenia itd., aby rozwikłać ową ww. kreację. Piszę o kimś – o kimś w rodzaju podmiotu lirycznego lub bohatera literackiego, nie o rzeczywistej personie – dzięki temu, że piszę o sobie i na odwrót: piszę o sobie, poznaję siebie lepiej, dzięki temu, że piszę o kimś. To są naczynia połączone, nie ma czegoś takiego jak totalny „autorocentryzm”.

    Sztuka jest powiązana z personalną historią, tego typu doświadczenia można z niej wyczytać i spekulować – mniej lub bardziej przekonująco – na ich temat (smutna płyta = smutne życie i dlaczego), ale nie uwierzę, żeby sztuka była w każdym calu ściśle zestrojona z historią powszechną (wiadomo, co mam na myśli: wojny, prezydentów, bulle, manifest surrealistów). Owszem, taki Proust pisał także o społeczeństwie, ale to nie stan arystokracji popchnął go do poszukiwania straconego czasu. Owszem, witch house nie zaistniałby bez wynalazku komputera, ale gotycka/romantyczna wyobraźnia jest ponadczasowa, wręcz archetypiczna. Podobnie punk nie jest jedynie gatunkiem uzależnionym od danego rozwoju wypadków dziejowych, lecz postawą, mind setem, imaginarium wykraczającym poza następstwo czasów. Wiem, jak naiwnie to brzmi, trochę żałuję, że muszę pisać o rzeczach, które chyba doskonale wiesz.

    W przedostatnim akapicie lansujesz wizerunek krytyka podobny do wizji detektywa z kryminału noir – gościa, który „wychodzi na miasto” podpytać barmana, szatniarza, kurewkę z wodewilu, jednym słowem „brudzi się”. Taki wizaż krytyka wydaje mi się dzisiaj dość archaiczny, przystaje mniej więcej do czasów boomu na noir: lata 30.-50. i, no cóż, jest równie romantyczny i dla 95% utopijny, jak moje uwielbienie dla przeciwstawnego typu detektywa: takiego, co czyta o zbrodni w gazecie, pieli grządkę, czyta sobie i nagle wie, a rozwiązanie wysyła policji pocztą (to jeszcze większy archaizm, z czasów Poego, ale przetrwał dłużej niż noir). To są dwa bardzo efektowne style dociekania, oba (nie tylko one same, nawet proste ich uwielbienie) wymagają niezachwianej wiary w pewne możliwości, z tymże – w zgodzie zresztą z konwencją noir – jesteś na tyle „hardboiled”, że nie boli Cię wizja zaniku krytyków piszących o sobie, a raczej: także o sobie, przez innych, podczas gdy ze mnie taki laluś, że chętnie bym odesłał Bogarta do lamusa, żeby używać rewolweru nie zawsze w oryginalnie przypisanych mu celach.

    OdpowiedzUsuń
  12. Filip, lubię cię. Naprawdę. Z wielką przyjemnością pisałem z tobą Out of Print i doceniałem twój styl, kiedy musiałeś zmieścić się w 300 słowach. Ale kiedy piszesz rzeczy dłuższe, muszę powtórzyć słowa Pawła Heby - lubię cię jako postać, ale twoje teksty już mniej. Przy "Jaświłach" po prostu pociągnąłem twoją logikę trochę dalej i dotarłem do takiego wniosku. Nadal nie odpowiedziałeś na pytanie - czym, poza słownictwem, takie podejście różni się od prostego, bezkontekstowego opisu "działania" muzyki?

    Mam nadzieję, że nie użyłeś dziecięcego argumentu o zasłanianiu się anonimowością i bezosobowością internetu. Zapytałbym cię o wiek, ale to byłoby niemiłe i chciałbym tego uniknąć. Jeśli chcesz, możemy o tym pogadać na jakimś koncercie lub festiwalu. Nie ma problemu. Postawię piwo.

    Po raz kolejny chybiłeś o kilometr pisząc o noir, po raz kolejny była to potężna nadinterpretacja. Capote, J. Hugo-Bader i Sam McPheeters piszący hard-boiled? Co za idiotyzm. To już nawet nie jest śmieszne. Chodzi mi o literaturę faktu dotyczącą muzyki, a proponujesz fantasy na własny temat. Zabawne, że zaraz po stwierdzeniu: "nie uwierzę, żeby sztuka była w każdym calu ściśle zestrojona z historią powszechną" przytoczyłeś ten noir. Ten podgatunek nie powstałby bez niewesołych lat 30-tych poprzedniego wieku. Poza tym, jak wytłumaczysz brak kontekstu z zestawianiem recenzji muzyki z fragmentami "Pinokia" lub "Frankensteina"? Rozumiem, że jesteś mocny w mnożeniu sensów naddanych ale mam też wrażenie, że sprzeciwiasz się niektórym rzeczom dla sportu.

    Argument z punkiem jest zupełnie nietrafiony - jasne, ten gatunek będzie grany długo po jego powstaniu, ale z zasady będzie odtwórczy i przez to porównywany do czasów pionierskich. Dobrym tego przykładem są gatunki w grach komputerowych - niemal wszystkie uformowały się w "złotej erze" lat 70-tych i 80-tych, dziś mamy tylko ich kombinacje i umiejętne nawiązania do starszych czasów. Przy czym, w przypadku gier nikt tej odtwórczości nie ma nikomu za złe, a punk trzeba wiecznie bronić przed zarzutem archaiczności.

    Jeśli Dan Melchior ma żonę umierającą na raka i wydaje album, to raczej oczywiste jest, że nikt jego personalnej historii nie pominie. To nie jest spekulacja, ani narzucanie historii, ten kontekst to po prostu bardzo istotny fragment opis postaci. Nie możesz tego odkleić od LP, który wydał. Zresztą sam autor to z góry przyznał. Naprawdę bijesz się tu z oczywistościami. To tak jakbyś chciał powiedzieć, że podział na epoki literackie uniemożliwia poprawne poznanie historii literatury.

    Historie o ludziach są archaiczne? To o czym chcesz pisać? O rowkach w winylu? Mikrodziurkach w CD? Bajtach w mp3? O tym jak się czułeś i czy płakałeś słuchając Del Rey ("drogi pamiętniczku")? Problem polega właśnie na tym, że piszesz głównie o sobie, dokładnie jak Dejnarowicz, niezależnie od tego czy będzie to dla tekstu pomocne, czy nie. Najczęściej nie jest. Poznawanie siebie jest oczywiste i chwalebne, ale tylko kiedy spoglądasz na innych i ich opisujesz jako ludzi, a nie figury literackie. Nie mówię tu o całkowitym wyłączeniu siebie z równania (to wręcz niewskazane), ale jest różnica pomiędzy zapisem swoich obserwacji na dany temat, a tworzeniem z siebie bohatera bitewno-martyrologiczno-muzycznej fantazji.

    Odniosę się jeszcze do wspomnianego wywiadu: dobry krytyk muzyczny to, owszem "obsesjonat", ale już nie "marzyciel i artysta", tylko przewodnik. W jakimś aspekcie wie coś, czego ty nie wiesz i zna coś, czego ty nie znasz. Dlatego mu ufasz i decydujesz się podążać za jego wskazówkami. To naprawdę prozaiczna prawda.

    Koniecznie napisz w jakich jeszcze celach można używać rewolweru.

    OdpowiedzUsuń
  13. I żeby nie było, że znów trolluję i atakuję ad persona. Chodzi mi po prostu o to, że proponowane przez ciebie skrajnie osobiste pisanie pomijające maksymalnie dużą ilość kontekstów nie jest krytyką muzyczną, którą szumnie wstawiasz do tagu pod wpisem. W powyższym addendum podajesz jedno zdanie dotyczące samej muzyki ("mbv" jest monotonny i brzmi jak milion innych dreampopów/shoegaze) i dziewięć akapitów dotyczących odbioru płyty twojego vs. innych recenzentów. Te proporcje powinny być odwrotne. Nie chodzi mi tu o wstawianie analizy muzykologicznej. Pal licho styl - jakoś od biedy przełknę zdania, których składnia aż trzeszczy uginając się pod ich ciężarem stylistycznym. Na Facebooku wspomniałeś o zrobieniu "uważnego researchu" na temat płyty. Zachęcony tym przeczytałem tekst i potwornie się zawiodłem. To jest tylko licha "prowokacja w ładnych piórkach". A nawet "prowo", bo narzecze hipsterskie nie uznaje ostatnich sylab. To strasznie nudne i puste.

    OdpowiedzUsuń
  14. Rewolwer chciałbym jako przycisk do papieru.

    Powyższe – jak sam słusznie zauważasz! – addendum, opowiada o zafałszowanej recepcji „mbv”, a nie o „mbv”; nie ma w nim miejsca na wnikliwe opisy muzyki (takie konkrety przytaczałem w samej recenzji), więc o co chodzi? Tag „krytyka muzyczna” pojawił się, bo w tekście występują krytycy muzyczni (może i szumnie zwani), i traktuję go właśnie w kategoriach „śledztwa” lub „reportażu”, bo dociekam czegoś, więc o co chodzi? Nieprzystawalność recepcji mojej i WSZYSTKICH pozostałych recenzentów mnie zaciekawiła, sorry, jeśli to kwestia mniej ważna od głodu na świecie, ale przynajmniej szukam jakiejś odpowiedzi, a więc o wiele lepiej spełniam Twoje wymagania, niż Ty sam, bo zalinkuj mi tu jakiś swój tekst „z historią”, z „dochodzeniem do prawdy” (chyba że szukasz tych wartości wyłącznie jako czytelnik).

    Napisałem o „uważnym researchu”, bo faktycznie przejrzałem 20-30 tekstów o MBV, żeby przekonać się, że każdy jest apologetyczny. A Ty zobaczyłeś słowo „research” i zapaliły Ci się lampki, jak psu Pawłowa. No co ja na to mogę, że spodziewałeś się wyprawy w teren, z której wrócę z wywiadem z rodzicami i kolegami z podwórka Andżeliki, którzy poświadczą, że to kłamczuszek? A z kolei, kiedy w tym samym miejscu uczciwie ostrzegłem, że artykuł jest prowokacją (co nie zmniejsza jego wartości jako „śledztwa” w sprawie pewnej recepcji), to mi wypominasz, że okazał się prowokacją. No hello, jak mogło Cię rozczarować coś, o czym od początku była mowa, jakie jest?

    Przytoczyłem sobie noir żeby trochę ubarwić tę rozmowę. Moim zdaniem trafnie. Wiadomo, że nie piszesz w stylu autorów noir, ale Twój wymarzony recenzent ma wiele wspólnego z wyobraźnią tej konwencji. Ale wracając do tematu historii: napisałem całą magisterkę o konkretnej konwencji literackiej i na daty powołałem się chyba z 2-3 razy na przestrzeni stu stron, tak więc kontekst historyczny to jedno (nie przeczę, że potrafi być ciekawy i super, choć mnie zwykle nudzi), a poetyka, fenomenologia itp. płaszczyzny – drugie. Pisałem o powieściach postapokaliptycznych i o zimnej wojnie wspomniałem tylko raz, we wstępie, dla porządku. Historia powszechna istnieje tak jak psychoanaliza, strukturalizm albo joga – jeśli preferuje się inną metodologię, można je niemal zupełnie pominąć.

    Chyba nie wszyscy muszą pisać zgodnie z Twoimi wytycznymi? Ja wolę „mnożyć sensy naddane”. Chociaż nie wiem, dlaczego rozmawiamy o tym akurat teraz, przy okazji tekstu, który jest nad wyraz konkretny (posługuje się cytatami z tekstów nie-fikcyjnych postaci, dąży do odpowiedzi i udziela jej, badając określone sformułowania i stosunki między ich siłą, a jakością materiału, do którego się odnoszą).

    Argument z punkiem będzie nietrafiony, ilekroć będziesz na sali. Ale jest Twój punk i punk Jasia i Stasia, podobnie jak dwa i więcej spojrzeń na taktyczny geniusz Napoleona lub głód w Irlandii. Także porównanie gościa, którego żona ma raka, do epok literackich wydaje się – właśnie – dość szumne. Ciebie wzruszyła ta historia, ja powiem tylko, że jestem w stanie wyobrazić sobie dziesiątki sytuacji recenzenckich, kiedy absolutnie pomijam temat choroby. Oto kilka z nich: ani rak, ani żona, na płycie nie grali; w kontakcie ze sztuką proza życia w postaci chorób mnie nie interesuje – zwyczajnie nie zniżam się do poziomu komórek rakowych, kiedy mam do wyboru doznanie estetyczne; nie wiem o raku żony; nazywam Melchiora punkowym Bon Iverem („For Cancer, Forever Ago”) i kończę reckę. No bo co? Mam w recenzji nowej płyty Pezeta napisać, jak było w roku, kiedy została wydana (czyli wyjrzeć za okno), i jak się czuła z tym rokiem jego dziewczyna?

    Nie mam pojęcia, dlaczego „marzyciel i artysta” mieliby być gorszymi krytykami od „przewodnika”, albo gorszymi przewodnikami od „przewodnika”. Dlaczego na gruncie pisania o muzyce ma w ogóle występować jakaś prozaiczna prawda albo chociażby prawda? Wolę być postacią, która opisuje inne postaci, i nawet biorąc pod uwagę to stwierdzenie, naprawdę przesadzasz z moim pisaniem wyłącznie o sobie.

    OdpowiedzUsuń
  15. Jasne, że mi się nudzi, ponieważ najgorsze byłoby dla mnie ugrzęzięcie w tym samym opisie tej płyty, jednym "słowniku", który przestałby rozwijać, ekhm, moja jaźń. To ważne kiedy piszę kolejną recenzję, jednak też bardzo zwracam uwagę na przydatność, nazwijmy to górnolotnie, społeczną tego co robię, stąd inaczej "czytam" mbv kierując się do bezpośrednio do Filipa Szałaska, a inaczej do ogółu czytelników Screenagers. Oczywiście get real - krytyk muzyczny nie zbawi świata, ale za to może otworzyć pewne furtki interpretacyjne czytelnikowi, dzięki czemu jego percepcja muzyki nabierze nowych kolorów. Także pewna autokreacja jest w tym ważna, ale mam świadomość bycia wasalem zarówno czytelnika, jak i samego artysty. Używając swojego języka, który powinien się ciągle rozwijać, muszę go dopasować tak by spróbować wejść w głowę artysty (stąd bardzo się z nim zżywam kiedy muszę opisać jego dorobek, bo cały research i oczywiście samo obcowanie z twórczością), przefiltrować to przez swoje doświadczenia i w miarę umiejętnie podać to czytelnikowi, tak by też czuć się z tym dobrze. Stąd też zgadzam się z Markiem co do wielkiej roli namecheckingu - jeśli podajesz w celny i ciekawy sposób inne teksty kultury przez które można czytać np dany album - tadam, twoja rola została spełniona.
    Zupełnie inaczej ma się sytuacja kiedy wchodzę na Fight Suzan, po tym wywiadzie dla serwisu o uroczej nazwie znam poglądy autora i wiem, że jakby on jest wasalem samego siebie, ewentualnie trochę artysty i wszelkie jego działania tutaj są zorientowane na stworzenie własnego języka interpretacji muzyki. Jeśli to taki świadomy wybór to nie mogę tutaj nic powiedzieć, jedyne co to poproszę o uszanowanie mojego punktu widzenia, bo jak czytam, że jest "fałszywy" to wolę oglądać filmy niż wdawać się w dyskusję.

    OdpowiedzUsuń
  16. Żadnego mojego tekstu linkował nie będę, bo ze mnie jest autor jak z koziej trąbka i swoich tekstów za specjalnie wartościowe nie uważam. Pisałem komentarze jako czytelnik tego bloga (co też wcześniej podkreślałem) i starałem się być przy tym możliwie konstruktywny. Na postawione pytania nie odpowiedziałeś nadal, choć Andżelice wytykałeś uchylanie się przed odpowiedzią.

    Pewne, że zapaliła mi się lampka. Ale spodziewałem się po researchu i komentarzu doń czegoś więcej, niż "Andżelika jest kłamczuszkiem" i "Dejnarowicz z roku na rok jest coraz mniej osłuchany". Argument o freudowskim pragnieniu ekshumacji brzmi bardzo imponująco, ale niewiele wnosi. To jest analiza tak szczegółowa, że ogół pomijasz niemal zupełnie.

    Możemy bawić się w porównywanie ilości dat w naszych magisterkach i długości naszych siusiaków, ale to też do niczego nie doprowadzi. Pisanie o sobie jest powodem licznych (nawet nie pochodzących ode mnie) zarzutów o megalomanię, chciałem wytłumaczyć skąd się to bierze.

    Argumentu z punkiem nie zaczynałem i naprawdę nie jest tak, że będę zawsze z góry się z takowym nie zgadzał. Jest na ten temat masa tekstów i legion krytyków, które cytuję i których szanuję. Po prostu lubię, gdy argumenty są używane poprawnie. Melchior nie ma zbyt wiele wspólnego z punkiem, a ta udawana dezynwoltura nie poparta wiedzą w opisie jego płyty jeszcze bardziej, co zabawne, pokazuje jak mało celne (i w konsekwencji wartościowe) jest takie pisanie.

    Kumam, że rzecz rozbija się o styl, metodologię czy jakkolwiek inaczej to nazwać. Ale też rażą te wszystkie wtręty o których wspomina Andżelika w ostatnim zdaniu powyższego komentarza i pytania typu: "Dlaczego na gruncie pisania o muzyce ma w ogóle występować jakaś prozaiczna prawda albo chociażby prawda?". Wydaje mi się, że powinieneś iść w prozę, pisać książki. Piszę to jak najbardziej niezłośliwie. W pynchonowskiej powieści takie podejście nie raziłoby wcale - w pisaniu o muzyce wygląda to jak strzelanie z armat do komarów.

    Swoją drogą, "wasal czytelników" lub "wasal zespołu" to zabawne określenie. Chyba je pożyczę.

    OdpowiedzUsuń
  17. Zanim odpowiem na pytania, których unikałem, szybko skontruję bieżące kwestie: 1) Analiza w powyższym tekście jest szczegółowa, bo ogół – argumenty co do płyty MBV – padł już w recenzji; tutaj skupiam się na takiej drobnicy, jak wyrażenia, które zasugerowały mi fałszowanie recepcji albumu; jak się nie podoba to nic nie mogę. 2) Zarzut megalomanii w niczym mi nie przeszkadza; egocentryzm traktuję jako pewne narzędzie mentalne lub dyspozycję psychiczną, która pozwala w pewnym stylu pisać dobrze (obojętne, czy przystępnie, w wielu znaczeniach tego słowa). 3) Dezynwoltura na pokaz, bo też i na pokaz jest ostentacyjne sięganie po detale biografii niszowego artysty (tak jakbyśmy nagle oślepli na 99% poprawnych recenzji, które łączą kultywowane przez nas style, tracąc na tym „jedynie” wyrazistość). 4) Pisząc recenzje, po części piszę prozę, piszę książkę, uważam to za sztukę, autorstwo. Nie dziwię się, że zwykle taka postawa wydaje się absurdalna, gdy przyzwyczajono nas do recenzji na 200 słów i dla ludu.

    A teraz do sedna! Przypomnę, napisałeś m.in.: „Jasne, nie musisz znać sampli Daft Punk by cieszyć się ich muzyką, ale czy podanie choćby kilku z nich nie uczyniło tekstu ciekawszym i, co istotniejsze, treściwszym? Czym, wobec braku takich informacji, różni impresyjne pisanie blogera-krytyka od bywalca dyskoteki w Jaświłach lub nastolatka piszącego fan fiction na temat swego idola?”.

    Uchyliłem się od odpowiedzi, bo wydało mi się, że to nie do mnie. Jak dotychczas opublikowałem na tym blogu 303 teksty, a poza nim pewnie około stu (to już mogłaby być różnica między mną a Twoim diskobojem z Jaświł). Jedynie z rzadka pisałem absolutnie wyrzekając się kontekstów, pewnych informacji itp. Przy każdej recenzji widnieje rok wydania i nazwa wytwórni, w tekstach pojawiają się szczegóły z życia artystów, poświęcam uwagę okładkom, wskazuję dokładnie – do sekundy – momenty, w których występuje opisywany przeze mnie w danej chwili motyw. Ale jeśli naprawdę – zwalam to na karb emocji lub zwyczajnie: chwilowego przewrażliwienia gustu – ulegasz metaforom czy rozbuchanej składni, to niewiele mi zostało do dowodzenia. Nie do końca wiem, jak mam się bronić i po co, skoro setki artykułów nie przemówiły. Można teraz rzucić: to wina tychże, no i spoko, to będzie koniec dyskusji.

    Kwestia różnicy. Na pozór – co dobrze wiesz, dlatego nie chciało mi się o tym gadać – nie istnieje. Zarówno maturalne wypracowanie na temat „Ludzi bezdomnych”, jak i wstęp do tychże w serii Biblioteki Narodowej, to po prostu interpretacje. Mniej lub bardziej rozbudowane, mniej lub bardziej uzasadnione materiałem analitycznym, ale jednak – interpretacje. Nie ma różnicy między mną, a bywalcem Jaświł, poza rozległością wokabularza, talią kontekstów pozyskiwanych na przestrzeni lat wytężonego kolekcjonerstwa, pewnymi dyspozycjami wrażliwości czy dyscypliną. A więc – jak napisałeś – różnica to chęć i możliwość „zastanowienia się”, podjęcia refleksji. Dlaczego zaraz miałbym wyznawać kontekst i historię?

    Przecież refleksja, a przede wszystkim jej zapis, może przebiegać na wiele sposobów. Na przykład twierdzę z przekonaniem: książkę o VU i scenie nowojorskiej już napisano, po co jeszcze jedna? Nie lepiej dowiedzieć się, co myśli i odczuwa na ich temat przygodny słuchacz, za którym nie stoi potężny research, ale który dobrze pisze, trafnie ujmuje swoje emocje i „przeżył” tę muzykę? Czy nie lepiej cieszyć się takim kontaktem z drugim badaczem danego zjawiska, niż czytać o kontekstach, które są ogólnie dostępne (wiadomo, że nie mówię tu o rzadkich przypadkach śledztw dziennikarskich, które faktycznie coś ujawniają, lub o wywiadach)? Przedkładam dobre (a rozumiem przez to: uzasadnione teoretycznie, świadomie obrane przez krytyka jako metoda, a nie wymuszone na nim np. jego indolencją lub irracjonalną niechęcią wobec języka muzykologii) impresyjne pisanie ponad urywek Wikipedii, spod którego i tak będzie przeświecał autor. Pisałem to samo zdanie bodajże 4 lata temu gdzieś na nowej muzyce!

    OdpowiedzUsuń
  18. Wierzę Valéry'emu, kiedy pisze:

    „Krytyk nie powinien być czytelnikiem, lecz świadkiem czytelnika, tym, który obserwuje go podczas lektury i gdy jest czymś poruszony. Najważniejszym zabiegiem krytycznym jest określenie czytelnika. Krytyka za wiele zajmuje się autorem. Jej użyteczność, jej pozytywna funkcja mogłaby wyrażać się w następujących wskazaniach: Doradzam osobom o danej kompleksji i danym usposobieniu przeczytanie danej książki”.

    Za wiele nie zajmować się autorem, poświęcić się czytelnikowi, obserwować go w sobie (przecież Valéry nie pisze o innych, nie mamy wglądu w ich percepcję), bo dzieło – po publikacji – należy wyłącznie do niego. Ostatnie zdanie potwierdzałoby ważkość namecheckingu, którego powyżej zuchwale się wyparłem, ale sugeruje też rzecz ważniejszą: kompleksja czy usposobienie okazywane wyraźnie przez autora stają się jedną wielką poradą dla jego czytelników, przewodnictwem co do gustu, zapewnieniem. Myślę, że nie potrafię już lepiej wyrazić równorzędności naszych podejść i wspólnoty ich długoterminowych celów, przynajmniej nie w tym komentarzu.

    OdpowiedzUsuń
  19. "Myślę, że nie potrafię już lepiej wyrazić równorzędności naszych podejść i wspólnoty ich długoterminowych celów, przynajmniej nie w tym komentarzu."

    To nic. To były zdecydowanie najkonkretniejsze i najciekawsze odpowiedzi w tej dyskusji. Sądząc po przedostatnim zdaniu powyższego komentarza wnioskuję, że obaj się wiele o pisaniu dowiedzieliśmy. Dałeś mi dużo do myślenia. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  20. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale faktycznie W KOŃCU KONKRET i to jest całkiem inspirujące, co napisałeś Filip, dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  21. Myślę, że pominąłeś najważniejsze zdanie z ostatniego postu Andżeliki: "jedyne co to poproszę o uszanowanie mojego punktu widzenia, bo jak czytam, że jest "fałszywy" to wolę oglądać filmy niż wdawać się w dyskusję". Otóż to. Punkty widzenia są różne, to oczywiste, ale nikt inteligentny nie uznaje z automatu odmiennego zdania za fałszywe. Jak można zakładać, że ci, z którymi się nie zgadzamy, kłamią? Nie jest to ani mądre, ani tym bardziej kulturalne.

    Stąd zarzuty o megalomanię. Ty nie piszesz: "różnimy się w naszych ocenach, więc powiem, co nie podoba mi się w waszych opiniach oraz przedstawię swoją". Nie. Ty stwierdzasz - oczywiście przesadzę, ale tak to odbieram - "różnimy się w naszych ocenach, co oczywiście oznacza, że ja mam rację, a wy nie tylko jej nie macie, ale jesteście też kłamcami i gówno wiecie". To już nie jest dyskusja ani krytyka muzyczna, to jest ustawianie się na piedestale. Tak, krytyk (choć bawi mnie nazywanie ludzi piszących hobbystycznie o muzyce "krytykami") ma być przewodnikiem, ale mógłby mieć trochę szacunku dla oponenta. Bo co daje ci prawo do stwierdzenia, kto wie mniej o muzyce albo kto kłamie?

    OdpowiedzUsuń