10. Hexvessel
No Holier Temple
Svarte
„Drzewo z całym swym bogactwem
harmonii budzi w nas jakąś religijną nabożność. Dlatego też
Pliniusz powiada, iż drzewa były pierwszymi świątyniami bożymi”,
pisze Bernardin de Saint-Pierre w trzecim tomie pochodzących z 1784
roku Etudes de la Nature. Zarówno tytuł, jak i okładka najlepszego
folkowego albumu minionego roku zdają się wprost nawiązywać do
tych słów. Zresztą chyba tylko kompleksja potężnego drzewa jest w
stanie oddać siłę, z jaką Hexvessel zadzierzgnęli węzeł wokół katalogu mniej lub bardziej oczywistych odniesień, by wycisnąć z nich to, co najlepsze: Fleet Foxes i Amon Duul II, Earth i Elverum, Matt Bauer i
Velvet Undeground, Volcano Choir i Nothing People. Doom folk,
psych-pop, desert rock, folk z lat 70., jazz rock – spojone w jedno
wydawnictwo, którego losowe fragmenty (od recytacji w duchu Current
93 przez marsze perkusji i arpeggiów w centralnym „His Portal
Tomb”, cytującym po równo Bees Made Honey In a Lion's Skull i
„Wolf at the Door” Radiohead, aż po fin
de siècle'ową atmosferę liryków) wystarczają, by
uwaga nie słabła ani na chwilę podczas niemal godzinnego biegu
płyty.
Shrines
4AD
Shrines nie są albumem
rozwijającym jakąkolwiek stylistykę. To płyta zbyt eklektyczna,
aby jakiekolwiek genre zechciało wpisać ją na oś czasu własnej
ewolucji. Musiałoby ulec rozsadzeniu w momencie konsumpcji. Debiut
Purity Ring koreluje gatunki poprzez bezpieczne rozpięcie się w
punkcie ich styku i ssanie energii ze wspólnej czakry witch house'u,
dubstepu i zdigitalizowaneogo dream popu, która dotąd wydawała się
nazbyt odległa lub wręcz niemożliwa do osiągnięcia, jak punkt
przecięcia równoległych prostych. Im dalej brnąć w ten obraz,
tym coraz żywsze staje się wspomnienie Galactusa – komiksowego
ucieleśnienia bezstronnej, egoistycznej destrukcji. Shrines liczą
się – pomimo swojej totalności i nienasycenia – wyłącznie
jako materiał autorski, wywindowany do względnej popularności w
wyniku pomyślnego splotu okoliczności. Internet to zjawisko, w
którego ramach dokonują się obecnie zmiany częstsze i głębsze
niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia społecznego. Większość
transformacji, jakie przebywa sieć, postrzegana jest w kategoriach
kryzysu, nic więc dziwnego, że Internet hołubi podobne sobie
twory: hybrydy, perwersje i fantomy. Bez tego środowiska Shrines
po prostu nie miałyby odbiorców.
8. Perinde Ac Cadaver
Excercitia Spiritualia
Tour De Garde
Excercitia Spiritualia
Tour De Garde
Jest taki odcień czerni, matowy i zajęty przez pył, jak ciało toczone dyskretną buduarową chorobą. W tym kolorze utrzymane były stroje Mad Maksa i Kreta, bohatera słynnego filmu Jodorowsky'ego. Da się go napotkać w przemysłowych osadach, jak trwa wczepiony w szyby, wtopiony w szkło niczym drobinki kurzu dryfujące w gęstej wodzie. Jego odpowiednikiem na Excercitia Spiritualia są wystrzępione tekstury, trwale towarzyszące niewyraźnym obrazom jeźdźca wiodącego za uzdę wycieńczonego konia, zdziczałych psów przeganiających sępy znad padliny, uskoków i turni, ukrywających siedliska Cyganów z postapokaliptycznej wersji Pamiętnika znalezionego w Saragossie. Przypomina się też fragment Immoralisty: „To owoc pełen piołunu; jest podobna do pustynnych arbuzów, które, wyrosłe w miejscach nasyconych wapnem, pozostawiają spragnionym dotkliwsze niż oparzenia pragnienie, ale oglądane na tle złotego piasku nie są pozbawione urody”.
Las Enamoradas Bernardina Femminelli'ego są dla Excercitii siostrzanym nagraniem, tyle że Perinde Ac Cadaver nie mają nic wspólnego z technologią, VHS czy retrofuturyzmem i obracają się w kręgach mrocznej, rozpaczliwej muzyki pozbawionej przynależności gatunkowej. Owszem – to pozycja, która może przemówić do fanów Barn Owl, zapewne spodoba się amatorom Earth, finalna partia albumu z potężnym feedbackowym bitem będzie gratką dla amatorów Psychic Ills, jak i miłośników tanecznych suit w duchu The Cure. Przede wszystkim jednak to album o pustyni, album, który potrafi stać się pustynią, miejscem przelania jednego w drugie, przestrzenią przejściową, broniącą dostępu do celu podróży, sama nigdy lub prawie nigdy nim nie będąc. Pustynia przemieszcza się niezauważalnie, kiedy podmuch wiatru roztrąca sypkie wierzchołki diun i przenosi pył na ogromne dystanse, a Excercitia Spiritualia chyłkiem biorą we władanie wyobraźnię zafascynowaną na poły religijną samotnością pośród żywiołu.
Classical Curves
Night Slugs
Podobno ziewanie dobrze robi na zatoki,
więc regularnie puszczałem sobie w ostatnich tygodniach Quarter
Turns Over A Living Line.
A poważnie: nie potrafię inaczej wytłumaczyć
relatywnie wysokiej popularności Raime, Stotta i ich chłopskich, łopatologicznych
albumisk, jak tylko niewiedzą. Ludzie słuchają taczek, motyk i
cepów i wyobrażają sobie, że obcują z czymś futurystycznym, wybiegającym daleko przed estetyczne kanony współczesności, a wystarczy poświęcić chwilę Classical Curves, by doznać *prawdziwego* przełomu i odkupić winy.
Tak się złożyło, że kiedy trafiłem na ten album dokańczałem
akurat O fotografii Susan Sontag, świeżo w pamięci miałem
Powiększenie Antonioniego (Blowup, 1966), a za moment przyszło mi
rozkoszować się migawkami z sesji fotograficznych
zręcznie opisanych przez Iwo Zaniewskiego w nietuzinkowym technokryminale Czego nie słyszał
Arne Hilmen. Classic Curves, a zwłaszcza ich kwintesencja – „Her”, to relacja z fantazmatycznej sesji modelingu: pozycje obierane w mgnieniu oka, milionowe kreacje poniewierające się po kątach, błysk fleszy, okrzyki: „Dobrze! W prawo! Tak
trzymaj! Jesteś boska” itp., wypełniające przestrzeń pociętą
stojakami, planszami, kablami, snopami punktowego światła.
Uwielbiam to!
Ale ubóstwiam też zagadki, a
„Backseat Become a Zone While We Glide” to jedno z bardziej
tajemniczych zdań, z jakimi zetknąłem się ostatnimi czasy.
Wystarczy przeczytać je sobie na głos, żeby ulec urodzie brzmienia
i zaprzestać interpretacji, uciszyć narzucające się obrazy gry wstępnej na tylnym siedzeniu wyproustowanej limuzyny wyposażonej w napęd antygrawitacyjny. Wystarczy też spojrzeć na okładkę.
Jakub Adamek o niej pisał i od tamtego momentu (mija drugi miesiąc)
nie odezwał się słowem – jego blogi, Weedtemple i Trzecie Bardo,
milczą. Widocznie kontempluje i ja się nie dziwię, bo ogarnięcie Classical Curves jako całości – a całość jest ucieleśnieniem tempa – zajmuje długie tygodnie ostrożnych odsłuchów w przeróżnych warunkach. Spłoszyć może hipersyntetyczny bas w „The Courts”. Spłoszyć może „B.A.D.”, będące ostatecznym dowodem na to, że Chromatics nie powinni byli nagrywać kontynuacji Night Drive albo przynajmniej nie rozpoczynać jej od zaduszek, a eseistyczne „How We Relate to the Body” prowokuje do uświęconej zadumy nad sensem wydawania sofomoru Avalanches. Powstają wersje DJ-friendly tych utworów i tym razem praktyka marketingowa zdaje się być tylko przykrywką dla obaw przed siłami postępu.
Bright Light in Winter
Delmark
Jest w naszym kraju parę projektów, które utrzymują, że korzystają z jazzowych akordów, szczególnie tych rozmarzonych. Niech posłuchają Bright Light in Winter, a my powiedzmy sobie: jazz to orzech ciężki do zgryzienia.
Wystarczy nadmienić, że każdy ranking roczny chce zawierać choćby
jedną pozycję jazzową, a że jazzu praktycznie w ogóle się nie
słucha, wybór jest dość ograniczony. Pewien odsetek słuchaczy skupia się na nagraniach eksperymentatorskich, dla których
jazz jest jedynie punktem odniesienia, spolegliwym nawiązaniem do godnej tradycji. Alternatywą są wydawnictwa
„bezkompromisowe”, argumentujące, że jazz pozostał estetyką
buntu i chętnie kojarzy się z punkiem, ograniczonym oczywiście do
sztafażu, chętnie eksploatowanego przez redaktorów kulturalnego dodatku pierwszej lepszej gazety, bo pierwsze strony kochają nadęte policzki, wybałuszone gały i pot perlący się na czole geniusza, który zstąpił z wyżyn akademii i „daje z siebie wszystko” na rynku lub stadionie, w nieodłącznych kamizelce i kapelusiku. A co stało się z przyjemnym, stroniącym
od wszelkiej manifestacyjności jazzem dla laików? Gdzie się
podziały spokojne albumy Davisa? Jest Jeff
Parker.
Bardzo wiele na Bright Light in Winter uzależniono od stroju gitary. Jej tembr jest z miejsca rozpoznawalny. Dub i blues, ujęte w post-rockowe meandry, które Parker wyniósł jeszcze z pracy nad albumami Tortoise, opierają się na fundamentach zgrupowanych w dwie pary: 1) miękkie keyboardowe tekstury („Change”) + ciepły akustyczny bas oraz 2) momenty krzykliwego fusion, którego połyskliwość wzmacniają jeszcze partie fletu + metrum bossa novy, napotykającej tu i ówdzie rytmy afrykańskie („Mainz”). Wszelkie ewentualne niedogodności, ryzykowane podczas spajania diametralnie różnych stylistyk, rozpływają się w ambientowych wytłumieniach. Raz przyjęta, formuła przewija się przez cały album, uwydatniając nietuzinkowe tempa i kontrolowane dysonanse, które przy zbyt częstych roszadach instrumentalnych i brzmieniowych mogłyby rozprząc się w męczącą improwizację. Przede wszystkim jednak: to naprawdę jazz, nie jazz-rock czy inne podejrzane blendy, i to się czuje od pierwszej minuty, od pierwszej uzależniającej solówki.
Bardzo wiele na Bright Light in Winter uzależniono od stroju gitary. Jej tembr jest z miejsca rozpoznawalny. Dub i blues, ujęte w post-rockowe meandry, które Parker wyniósł jeszcze z pracy nad albumami Tortoise, opierają się na fundamentach zgrupowanych w dwie pary: 1) miękkie keyboardowe tekstury („Change”) + ciepły akustyczny bas oraz 2) momenty krzykliwego fusion, którego połyskliwość wzmacniają jeszcze partie fletu + metrum bossa novy, napotykającej tu i ówdzie rytmy afrykańskie („Mainz”). Wszelkie ewentualne niedogodności, ryzykowane podczas spajania diametralnie różnych stylistyk, rozpływają się w ambientowych wytłumieniach. Raz przyjęta, formuła przewija się przez cały album, uwydatniając nietuzinkowe tempa i kontrolowane dysonanse, które przy zbyt częstych roszadach instrumentalnych i brzmieniowych mogłyby rozprząc się w męczącą improwizację. Przede wszystkim jednak: to naprawdę jazz, nie jazz-rock czy inne podejrzane blendy, i to się czuje od pierwszej minuty, od pierwszej uzależniającej solówki.
Channel Orange
Def Jam Music Group
Już Take Care Drake'a zyskało we mnie na tyle silny oddźwięk, że zacząłem zastanawiać się nad alternatywnymi ścieżkami rozwoju własnego gustu muzycznego, ale dopiero Channel podsunął mi, jak na tacy, konkretne ekwiwalenty: „Crack Rock” mogłoby zastąpić sympatię dla folku czy desert rocka, „Forrest Gump” byłby odpowiednikiem „Daniela” Bat For Lashes, „Sierra Leone” i „Lost” nałożyłyby się na The Cure, a „Cleopatra” byłaby doskonałym erzakiem „Paranoid Android” lub „My Father, My King”. Jeśli przyłożyć Channel do korzeni mojego nastoletniego kanonu, to niewiele pozostanie miejsc, w których konieczne byłoby przykrawanie. Tu i ówdzie zabrakłoby może jakiegoś punkowego lub nowofalowego akcentu, gdzieś tam przydałoby się trochę poeksperymentować, ale gdybym właśnie teraz zaczynał interesować się muzyką, nowy Ocean miałby widoki na miano płyty założycielskiej, definiującej przyszłe wybory.
For Granted Is His Will
Sangoplasmo
Można by spodziewać się impresjonistycznej
łagodności po okładce przedstawiającej zbliżenie wilgotnego iłu
lub kawioru, czarnej ikry. Można by podejrzewać, że zdjęcie
ziarniste, lecz utrzymane w ciepłych barwach pełgającego w
przewiewie światła, zwiastuje nagrania z linii RxRy –
eksperymentalny house, reinterpretujący pierwsze kroki Boards of
Canada przez pryzmat prądów witch house'owych i post-chill
wave'owych. I faktycznie, na najnowszej kasecie Ruby traktuje harsh
noise – swoją flagową estetykę – raczej jako sygnaturę, niż
środek ekspresji. Przeszywające i brutalne dźwięki pełnią rolę
demonicznego sztafażu, cedując odpowiedzialność za manipulowanie
emocjami słuchacza na subtelne zabiegi produkcyjne i aranżacyjne.
Obszerne fragmenty tajemniczego słuchowiska – wypełnione
nagraniami terenowymi i cytatami z almanachów dark ambientu –
dedykuje Burial miłośnikom ubiegłorocznych albumów Daniela Lopatina i Kreng, ale udaje mu się przekroczyć pułap kreślony przez intelektualistyczną zadumę nad czasem i konwencjami.
Weźmy choćby pod uwagę przypuszczenie, że bujna wyobraźnia Claya Ruby'ego przetapia doświadczenie śmierci dziecka na rozrywkę: zbiory obrazów, dźwięków, animacji. Ciało zmarłego oseska, młodszego brata autora, przestaje funkcjonować jako korpusik, zwłoczki, pomimo czułych zdrobnień obleśnie zimne i posiniałe. Pod naporem protestu zgłaszanego przez estetyczne roszczenia żywego świadka rozkładu (rzadko kiedy estetyzm okazuje się silnym przejawem witalności, zwykle jest raczej atrybutem dekadenckiej inercji) trup kapituluje i, zamiast nawiedzać żywych, by wywoływać nieskończoną emocjonalną bulimię, odcieleśnia się i – wyzbywszy się ohydnego zewłoku – umyka demonicznym zaświatom, by włączyć swą energię w obieg intelektualnych podniet. Przyobleka kształt symbolu, rzeczywistości podręcznej, którą w odróżnieniu od zwłok można obdarzyć prawdziwym uczuciem, mimo że nie jest bardziej od nich ożywiona.
Weźmy choćby pod uwagę przypuszczenie, że bujna wyobraźnia Claya Ruby'ego przetapia doświadczenie śmierci dziecka na rozrywkę: zbiory obrazów, dźwięków, animacji. Ciało zmarłego oseska, młodszego brata autora, przestaje funkcjonować jako korpusik, zwłoczki, pomimo czułych zdrobnień obleśnie zimne i posiniałe. Pod naporem protestu zgłaszanego przez estetyczne roszczenia żywego świadka rozkładu (rzadko kiedy estetyzm okazuje się silnym przejawem witalności, zwykle jest raczej atrybutem dekadenckiej inercji) trup kapituluje i, zamiast nawiedzać żywych, by wywoływać nieskończoną emocjonalną bulimię, odcieleśnia się i – wyzbywszy się ohydnego zewłoku – umyka demonicznym zaświatom, by włączyć swą energię w obieg intelektualnych podniet. Przyobleka kształt symbolu, rzeczywistości podręcznej, którą w odróżnieniu od zwłok można obdarzyć prawdziwym uczuciem, mimo że nie jest bardziej od nich ożywiona.
Shaman's Paths
Prologue
Szczęśliwie się złożyło, że mniej więcej w tym samym momencie, kiedy natknąłem się na Shaman's Paths, zima rozgościła się na dobre, a ja dostałem awizo. Już po pierwszym pobieżnym kontakcie byłem przekonany, że słuchanie Sabatiniego w domu mija się z celem – komfort, wiążący się z odpoczynkiem i przygaszeniem cielesnej aktywności, nie licował z natarczywą motoryką rytuału. Tutaj potrzebny był wysiłek, choćby tak przyziemny, jak przenoszenie ciężaru z jednej nogi na drugą podczas chodzenia. Postanowiłem więc wyruszyć po przesyłkę nie tylko okrężną drogą, poprzez zasypane śniegiem ugory, gdzie wątłe ścieżki przecierają jedynie – nie tak liczni w okolicy – właściciele dużych psów, ale i, pomimo mrozu, bez szalika. Zabezpieczyłem się jedynie miękkimi wełnianymi rękawiczkami, choć nie z obawy przed zimnem, lecz aby wygodnie smarkać, bez uciekania się do filisterskiego gestu sięgania po chusteczki higieniczne. Korzystanie z nich przekreśliłoby wystawienie ciała na niewygody, uniemożliwiłoby wykazanie się hartem ducha.
Stało się to zapewne z winy znudzenia, znudzenia rzekomą zgrzybiałością Europy i infantylnym witalizmem Stanów, ale oto tracimy – jeśli już nie straciliśmy – Afrykę. Głowy państw, naukowcy, organizacje humanitarne; zespół specjalistów i retorów zgodnie pochylił się nad nędzą tego kontynentu, żeby uświadomić masom nieaktualność mitu Czarnego Lądu. Gdyby Michel Leiris dziś spisywał swój dziennik podróży, nie mógłby zatytułować go L'Afrique fantôme (Widmowa Afryka), bowiem z Afryki uleciał cały romantyzm widma. Groza kanibali, gentlemani przedzierający się przez zastępy zjaw i zaginionych ogniw ewolucji, ruiny Wielkiego Zimbabwe, niedobitki Atlantydy, jak ich opisywali Rider Haggard i Pierre Benoit... To wszystko odeszło i to nie z własnej woli – zostało ocenzurowane jako niepoprawne politycznie, w szczytnym dążeniu do uczynienia z Afryki partnera w dialogu z Zachodem, partnera, któremu narzuci się język i aparycję wyzbyte kłopotliwego folkloru. Dino Sabatini bez obaw zaludnia swój album romantycznymi Dzikimi, takimi jakich widzieli ich na przykład twórcy obu części Błękitnej laguny. To piękny i – wbrew pozorom – trudny album, który dla wielu może okazać się nagraniem roku, nieokiełznaną odpowiedzią na odhumanizowaną intertekstualność takich projektów, jak Silent Servant. Jest też przy okazji koronnym argumentem przeciwko słuchaniu Stotta.
Stało się to zapewne z winy znudzenia, znudzenia rzekomą zgrzybiałością Europy i infantylnym witalizmem Stanów, ale oto tracimy – jeśli już nie straciliśmy – Afrykę. Głowy państw, naukowcy, organizacje humanitarne; zespół specjalistów i retorów zgodnie pochylił się nad nędzą tego kontynentu, żeby uświadomić masom nieaktualność mitu Czarnego Lądu. Gdyby Michel Leiris dziś spisywał swój dziennik podróży, nie mógłby zatytułować go L'Afrique fantôme (Widmowa Afryka), bowiem z Afryki uleciał cały romantyzm widma. Groza kanibali, gentlemani przedzierający się przez zastępy zjaw i zaginionych ogniw ewolucji, ruiny Wielkiego Zimbabwe, niedobitki Atlantydy, jak ich opisywali Rider Haggard i Pierre Benoit... To wszystko odeszło i to nie z własnej woli – zostało ocenzurowane jako niepoprawne politycznie, w szczytnym dążeniu do uczynienia z Afryki partnera w dialogu z Zachodem, partnera, któremu narzuci się język i aparycję wyzbyte kłopotliwego folkloru. Dino Sabatini bez obaw zaludnia swój album romantycznymi Dzikimi, takimi jakich widzieli ich na przykład twórcy obu części Błękitnej laguny. To piękny i – wbrew pozorom – trudny album, który dla wielu może okazać się nagraniem roku, nieokiełznaną odpowiedzią na odhumanizowaną intertekstualność takich projektów, jak Silent Servant. Jest też przy okazji koronnym argumentem przeciwko słuchaniu Stotta.
Impermanent Nature
SicSic Tapes
Ta krótka kaseta to szczytowe osiągnięcie w
dotychczasowej dyskografii greckiego projektu – album zwyczajnie piękny, choć
składa się jedynie z kilku solówek na syntezatorze. Centrum nagrania – trafnie zatytułowane „Full Absorption” – niepodzielnie
opanowała krystalicznie czysta melodia, którą daje się z
łatwością przetransponować na analogowe instrumentarium
(dokładnie tak samo, jak ikoniczne „Endless Summer” Fennesza,
które po kilku próbach można bez większych problemów odegrać na
podręcznej gitarze). Ze srebrzystej, rozjarzonej strugi
skondensowanej energii – przypominającej jednocześnie wyładowania
otaczające prądnice Tesli, efekty świetlne towarzyszące
nadnaturalnym technikom walki uprawianym przez bohaterów anime, jak
i wysokogórskie mineralne zdroje – wyłaniają się od czasu do
czasu drobne zawirowania i dysonanse, ale każde z nich zostaje
porwane przez nurt i roztarte na proch. Zresztą ornamentacje –
drobne sprzężenia i drony – zauważa się dopiero z czasem, kiedy
po wielu skupionych sesjach umysł oswaja się z despotyczną
grawitacją wiodącej ścieżki. Miąższ gruszki ma podobną do niej
fakturę: jedwabista gładkość usiana drobnymi zbliznowaceniami,
miękkość poprzetykana granulkami i włókienkami wyczuwalnymi
dopiero przez wrażliwy język.
Born to Die
Polydor
Born to Die dostarczyło mi zarówno
satysfakcji intelektualnej, jak i głębokiego przeżycia
emocjonalnego. Pisząc małą książeczkę o tej płycie, starałbym
się naśladować styl Barthesa z Przyjemności tekstu lub Światła
obrazu, ale chyba byłbym jeszcze bardziej egzaltowany, bo byłaby przecież opowiadałbym o przyjaźni, do tego z kobietą, której trzeba bronić przed warczącym tłumem. Zacząłbym od tego, że po paroletniej walce o prawo do
słuchania popu, po histerycznej batalii o równouprawnienie gustu
orbitującego wokół „radiowej papki” i „komerchy”, po
dogłębnych analizach kawałków Britney Spears czy Las Ketchup,
polska – a na swój sposób także światowa – krytyka właściwie
pominęła Lanę Del Rey. Okazało się, że pewne rzeczy
ustaliliśmy, a innych nie: Kult (studencki, obleśnie juwenaliowy, do bólu nudny w uwikłaniu w kwestie polityczne i obyczajowe) jest – owszem – słaby,
niezobowiązująca płytka z refrenami o drgnieniach serca w wielkim
mieście – dobra i pożądana, tym bardziej, jeśli wyprodukowana w zgodzie z
tym, co ucieleśnia (obłość,
letniość, inercja). Ale kiedy Del Rey zawala występ live
okazuje się, że nikt nie zapomniał o kategorii autentyzmu.
Wydalenie „szczerości” ze słownika było tylko fasadą, za
którą wciąż harcuje w najlepsze demon utożsamiania się ze
słuchaną muzyką, emocjonalnego kontaktu z artystą, obligowania
twórców do prawdy.
Dwight MacDonald odrzuca sztukę
sowiecką, ponieważ „wyrabianiem jej dla masowego spożycia
zajmują się technicy zatrudnieni przez klasę panującą, nie jest
ona wyrazem dążeń ani indywidualnego artysty, ani samych zwykłych
ludzi” (zob. Teoria kultury masowej, w: Kultura masowa, Kraków
2002, s. 14-36). Takie właśnie komentarze czytałem na temat Lany w oświeconym Internecie XXI wieku, gdzie myślenie o
jakimkolwiek przejawie muzyki rozrywkowej w kategoriach przyjętych
przez MacDonalda winno być wstydliwym anachronizmem. A jednak – pomimo
upływu połowy wieku od gruntownie zdezaktualizowanych przemyśleń Adorna, Horkheimera czy Deborda
– sięgamy po wyfiokowane obelgi, kiedy tylko czasy, w których żyjemy wydadzą się nie do pomyślenia, kiedy sztuka masowa zwyczajnie nas przerasta i
godzi w kult wykonawców z sąsiedztwa, a tym samym w bzdurne
złudzenie, że każdy dysponuje jakimś geniuszem (intelektualnym,
emocjonalnym, erotycznym i innymi).
Ach, co za patos! Ale gdyby oddać się na chwilę prozaicznej czynności ponumerowania singli Lany (1. „Born to Die”, 2. „Blue Jeans”, 3. „Video Games”, 4. „Dark Paradise”, 5. „Carmen”, 6. „Summertime Sadness”, 7. „This Is What Makes Us Girls”) i rozdzieleniu ich pomiędzy kilka artystek pop powszechnie uznawanych za bardziej interesujące (1. Jessie Ware, 2. Rihanna, 3. Sky Ferreira, 4. Trish, 5. Grimes, 6. Bat For Lashes, 7. dla Taylor Swift), to rankingi 2012 wyglądałyby zupełnie inaczej. A nawet gdyby, nawet gdyby ponumerować i rozdzielić, to co zrobić z solidnymi album trackami („Off to the Races”, „National Anthem”, „Radio”)? Nadal wystarczy materiału co najmniej na porządną EPkę, tyle że wszystko to spekulacja: tej tracklisty nie da się rozbić, bo spaja ją tak silna i koherentna koncepcja podmiotu, że wyznania Franka Oceana wydają się dziecinną igraszką. Do maski, jaką jest Born to Die, aspirować mogłaby właściwie jedynie Beyoncé i jej I Am... Sasha Fierce, a i to tylko dlatego, że minęło dość czasu i peanów, by ów album zaczął bronić się bez słuchania, tylko za sprawą swojej legendy.
Ach, co za patos! Ale gdyby oddać się na chwilę prozaicznej czynności ponumerowania singli Lany (1. „Born to Die”, 2. „Blue Jeans”, 3. „Video Games”, 4. „Dark Paradise”, 5. „Carmen”, 6. „Summertime Sadness”, 7. „This Is What Makes Us Girls”) i rozdzieleniu ich pomiędzy kilka artystek pop powszechnie uznawanych za bardziej interesujące (1. Jessie Ware, 2. Rihanna, 3. Sky Ferreira, 4. Trish, 5. Grimes, 6. Bat For Lashes, 7. dla Taylor Swift), to rankingi 2012 wyglądałyby zupełnie inaczej. A nawet gdyby, nawet gdyby ponumerować i rozdzielić, to co zrobić z solidnymi album trackami („Off to the Races”, „National Anthem”, „Radio”)? Nadal wystarczy materiału co najmniej na porządną EPkę, tyle że wszystko to spekulacja: tej tracklisty nie da się rozbić, bo spaja ją tak silna i koherentna koncepcja podmiotu, że wyznania Franka Oceana wydają się dziecinną igraszką. Do maski, jaką jest Born to Die, aspirować mogłaby właściwie jedynie Beyoncé i jej I Am... Sasha Fierce, a i to tylko dlatego, że minęło dość czasu i peanów, by ów album zaczął bronić się bez słuchania, tylko za sprawą swojej legendy.
Jak ptaki karmią swoje małe?
Przekazują strawioną treść pokarmową z wola wprost do dzióbków
piskląt. Podobnie ma działać – według wielu jej krytyków –
kultura popularna, czy też masowa. To, co trudne do „strawienia”,
bo „naturalnie” i „szczerze” płynące z żywiołu ekspresji,
jest przez przemysł rozrywkowy mielone i rozdrabniane,
uprzystępniane odbiorcom nieprzygotowanym na przyjęcie surowej
materii. Ale co właściwie przetrawiono, by osiągnąć Born to Die?
Po co przemysł rozrywkowy – ta machina zgniłej komercji –
miałby się w wypadku tej płyty szczególnie wysilać? Gdzież są
te „trudne” i oryginalne motywy, które Lana Del Rey znieważyła
spłyceniem? Zdaje mi się, że zaszło coś dokładnie odwrotnego: nastoletni weltschmerz został przekuty w – jak to
ujęła Słomka, pisząc o Jessie Ware – „klasyczne ballady”, w których sporo
nawiązań do Nabokova, Bukowskiego, Steinbecka i innych autorów, uznawanych za absolutny kanon. Pod naciskiem kilku albumów przypomniano sobie ostatnio formułę „wielka narracja” i szafowano nią, pomijając jedyny album, który naprawdę zasłużył na to miano – Murder Ballads ery Internetu.
literówka - "ExerCitia", nie "Excertitia"
OdpowiedzUsuńPoprawione, dziękuję.
OdpowiedzUsuń