Bez tytułu
2012, Sangoplasmo
Kiedy producent zabiera się do
nagrania własnego albumu, przyznając bez ogródek, że materiał
zaczerpnął z sesji nagraniowych, które zorganizował
zaprzyjaźnionym muzykom, ciekawość rośnie. Zwłaszcza, że Michał
Kupicz, korzystając ze ścieżek dostarczonych głównie przez projekty gitarowe, niemal w pełni odciął to
tworzywo od macierzystego kontekstu, idąc raczej w stronę IDM-owych
szkiców Vincenta Gallo lub ostatnich – trudnych do sklasyfikowania
– nagrań Etamskiego. W jego wykonaniu sampling okazuje się więc
nie tyle grą zapożyczeń, co raczej zaburzeniem porządku
wyjściowego dyskursu, procesem zacierania źródeł.
Zajmowałem się ostatnio
obróbką rozmaitych trąbek podkradzionych z Nocy na Ziemi Jima
Jarmuscha, więc zwróciłem uwagę szczególnie na drugi fragment strony A.
Fundamentem jest tu „bit” złożony z paru, dwóch-trzech,
uderzeń – lekkich i ciężkich, po prostu. Te drugie rezonują na
kształt misy tybetańskiej albo basowego klawisza wciśniętego do
oporu i przytrzymanego do pełni wybrzmienia. Na przemian eksponowany
i ukrywany, wykorzystywany to w roli drone'u, to w funkcji
rytmizującej – ów fundament dostarcza sporej przyjemności, ale o
wiele ciekawsze wydają się wznoszone na jego gruncie chybotliwe
konstrukcje ze strzępków trąbki. Śmigają na modłę
jaszczurczych języków albo zawisają w powietrzu jak confetti. Ta,
która przed chwilą panoszyła się jako tłustawy drone, teraz jest
tylko milisekundowym trzaskiem. Za przykład tej sieci kontrastów
niech posłużą wydarzenia rozgrywające się po ósmej minucie.
Poczynając od 08’18’’ trąbka
parę razy wybrzmiewa przeciągle niczym syrena okrętowa, przywodząc
na myśl Parting the Veil of Isis Softland City Singers, jedną z
najpiękniejszych kaset w katalogu Tranquility Tapes. Kilka sekund
później po wzniosłym zewie ani śladu. Wyparły go
milisekundowe trzaski imitujące amatorski beatboxing.
W najdrobniejszych spośród niuansów
albumu Kupicz zdradza zainteresowanie mikrodźwiękiem, które wielu artystów (na przykład Nils Quak) przekuwa w osobną klasę muzyki
lo-fi, kultywując dosłowne rozumienie minimalizmu jako pracy nad
dźwiękami „małymi”, „mini”. Igraszki z trąbkami
uwydatniają stopień, w jakim Michał jest w stanie jako siła
kreatywna naśladować elastyczność obrabianego materiału, ale na
prostej mimikrze się nie kończy. Zaimponowała mi szczególnie
umiejętność dostosowania się do wymogów stawianych przez niską
jakość niektórych ścieżek. Fragment, o którym opowiadam –
stary dobry drugi rozdział strony A – jest niewątpliwie reprezentantem lo-fi, i
Kupicz ani razu nie wymusza na nim zmiany. Zakłóceń usunąć nie może, bo
– zdaje się – są sklejone z kluczowym elementem rytmicznym,
ale też nie każe im odgrywać tego, czym nie są. Nie przesuwa
trzasków i szumów do tła, nie rozmywa ich nadmiernymi
opóźnieniami, lecz stawia je na równi z właściwymi samplami.
Akcentuje i odsuwa, manipulując niemal wyłącznie pokrętłem
głośności. Intensywny szum otaczający właściwą ścieżkę staje
się w ten sposób integralną częścią aranżacji i można tu
mówić nawet o etyce lub ekologii samplingu, bo doprawdy bije z tego
podejścia szacunek do materii, nie tylko dlatego, że należała
pierwotnie do kogo innego, ale ogólnie – jako do cennego tworzywa
poczynań artystycznych.
Taka postawa zostaje zresztą
nagrodzona. W centrum powtarzającej się chmury szumu uważne ucho
wychwyci cień paru kontrolnych uderzeń w perkusyjne talerze –
płochliwy dźwięk, który bez umiejętnej zachęty Kupicza mógłby
na zawsze przepaść w gąszczu instrumentacji. Okazuje się nagle, że wspomniany wyżej „bit” jest bogatszy o te właśnie nikłe blaszki, a ile takich drobiazgów czeka jeszcze na odkrycie? Jeśli zresztą podjąć próbę
sportretowania narratora albumu, to będzie nim właśnie postać
pełnego uszanowania kolekcjonera rupieci, który zaprzyjaźnia się
z porzuconymi przedmiotami i delikatnie nagabuje do zrzucenia patyny, wyjścia
z cienia minionej chwały i przeobrażenia w coś innego, nowego. Jednym słowem, Kupicz stawia te ścinki na nogi, pomaga im wziąć się w garść, rehabilituje je. Pod
naciskiem debiutanckiej kasety Michała, pod wpływem jej „szumowo-zlepowej” natury, także słowa zsuwają się bliżej, chcą być razem. „Tworzywo”
przyciąga „towarzystwo” i – na prawach anagramu – „żywotność”, a z pamięci wyłaniają się jedne z
moich ulubionych zdań Wyobraźni poetyckiej Bachelarda:
Czy rzeczy, miłe rzeczy, rozproszone na wyprzedaży, oferowane byle jakiemu nabywcy – odnajdą tych, co by nad nimi marzyli? Zacny pisarz z Szampanii rodem, Troyen Grosley, powiada, że jego babka, gdy nie potrafiła odpowiedzieć na jego dziecięce pytania, mówiła w końcu: „A dajże mi spokój, kiedy dorośniesz, zobaczysz, ile jest rzeczy w tym rzeczowisku”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz