Ekin Fil
2013, Students of Decay
Z twórczością Ekin Üzeltüzenci
zapoznałem się w najbardziej chyba fortunnych okolicznościach, bo
w drodze pociągiem na konferencję o Prouście. Sam w przedziale niemal aż do punktu
przeznaczenia mogłem bez przeszkód przerzucać – na zmianę –
strony swojego referatu i Zwierzeń Mikołaja Restifa. W dodatku
pociąg rozpoczął bieg o siódmej rano, tak więc obejrzałem
wschód słońca nad okolicami Tczewa (w tym
bardziej odprężającym cieple przedziału, że poranny chłód na gdańskim dworcu dał
mi się we znaki po zbyt krótkim śnie). Ale to, co pozwoliło mi w
pełni ogarnąć esencję albumu, do którego omówienia zaraz przejdę, to wewnętrzne napięcie przed
zbliżającym się publicznym wystąpieniem. Lubię pisać teksty,
mniej je wygłaszać, a już wcale odpowiadać na pytania
publiczności, bo nie jestem wówczas tak żarliwy jak na
papierze, nawet odrobinę obojętny i ustępliwy, przez co bywam mylnie obdarzany sympatią należną ludziom nieśmiałym. Podobne wycofanie towarzyszy tureckiej autorce; aby się o tym przekonać wystarczy
poznać jej wydawnictwa w porządku chronologicznym.
We Are Hours – debiut z roku 2008 – to album z elektroniką w duchu Eli Orleans lub Marii Minervy i jednocześnie najbardziej oryginalne wydawnictwo Fin. W tym czasie Orleans ma na koncie zaledwie pierwszy CD-r, a na Cabaret Cixous wypadnie poczekać jeszcze trzy lata, tak więc nie ma mowy o tym, by Üzeltüzenci naśladowała dokonania bardziej popularnych koleżanek. Wprost przeciwnie: jej pierwsze nagrania zdają się antycypować ich płyty, zawczasu wyznaczając azymut kobiecego lo-fi na wskroś globu (Nowy Jork–Estonia–Turcja). W 2009 Ekin wydała własnym sumptem piętnastominutową EPkę Soon i z tak poszerzonym materiałem wystąpiła przed koncertem Grouper w Istambule. Ta znajomość otworzyła jej drogę na Zachód: Liz Harris przekazała kompozycje Turczynki Jefre'owi Cantu-Ledesmie, który zatwierdził wydanie jej albumu – Language, jedynego, który zyskał relatywną popularność – nakładem Root Straty (źródło: Brad Rose, Foxy Digitalis).
We Are Hours – debiut z roku 2008 – to album z elektroniką w duchu Eli Orleans lub Marii Minervy i jednocześnie najbardziej oryginalne wydawnictwo Fin. W tym czasie Orleans ma na koncie zaledwie pierwszy CD-r, a na Cabaret Cixous wypadnie poczekać jeszcze trzy lata, tak więc nie ma mowy o tym, by Üzeltüzenci naśladowała dokonania bardziej popularnych koleżanek. Wprost przeciwnie: jej pierwsze nagrania zdają się antycypować ich płyty, zawczasu wyznaczając azymut kobiecego lo-fi na wskroś globu (Nowy Jork–Estonia–Turcja). W 2009 Ekin wydała własnym sumptem piętnastominutową EPkę Soon i z tak poszerzonym materiałem wystąpiła przed koncertem Grouper w Istambule. Ta znajomość otworzyła jej drogę na Zachód: Liz Harris przekazała kompozycje Turczynki Jefre'owi Cantu-Ledesmie, który zatwierdził wydanie jej albumu – Language, jedynego, który zyskał relatywną popularność – nakładem Root Straty (źródło: Brad Rose, Foxy Digitalis).
Z tym że Grouper otrzymała od Ekin
utwory dopasowane do jej gustu jako ewentualnej promotorki. Trema
sprawiła, że zaściankowa artystka zrezygnowała z wyjściowych
poszukiwań, upychając je w syntezatorowym otwarciu Language
(„Ima”). Dzięki zachowawczości (by nie powiedzieć lizusostwie) materiał okazał się solidniejszy od wstępnych prób. Album opublikowany w tym roku przez Students of
Decay jest kontynuacją i amplifikacją tej zagmatwanej ścieżki –
dziełem na tyle epigońskim wobec dokonań Grouper, że zdolnym wyrwać się z ich grawitacji. Stąd też rozpatrywanie Ekin Fil wyłącznie przez pryzmat twórczości Harris musi się wydać diagnozą powierzchowną, choć usprawiedliwioną: płyta, która od początku
do końca zdaje się skłaniać do drzemki, osłabia badawczy impuls. Obawa przed zaśnięciem
w pociągu i przegapieniem docelowej stacji sprawiła jednak, że słuchałem
ze wzmożoną czujnością. W ten sposób udało mi się nakreślić
siatkę skojarzeń gęstszą od zaproponowanej przez gros
zagranicznych recenzentów.
Najpierw połączyłem Ekin Fil z
szarościami art popu Stiny Nordenstam lub White Birch, a potem z
wyobrażeniem piosenek Joni Mitchell zremiksowanych à
la witch house. Impresjonistyczna maniera albumu przywiodła mi na
myśl doskonałe Pacific Fog Dreams duetu Higuma (Evan Caminiti z
Barn Owl + Lisa McGee), a fakt, że rozmycie brzmienia nie upośledza
pełnych wyrazu melodii,
skierował mnie ku przebojom w rodzaju „Horse And I” Bat For
Lashes, uproszczonych i pogrążonych w muślinowych teksturach.
Subtelność piosenek Ekin – mimo że ich bazą są zwykle partie
gitarowe – nasuwa skojarzenie z pianistyczną twórczością Harolda Budda lub Matthew Coopera
(Eluvium), z tą tylko różnicą, że Turczynka odważniej
inwestuje w lo-fi: potknięcia producenckie, nieartykułowane wokale,
skąpe tytuły utworów (na przemian mocne – „Father” – i
marzycielskie, jak „May” lub „Vanity”), a w końcu także
nowofalowy chłód obecny pomimo miękkości brzmienia. W tym smętnym pejzażu,
jeśli wyobrazić sobie, że obraz potrafi ująć clou muzyki i
wymieniać się z nią treściami, jedynym prześwitem jest „May” – winieta shoegaze'owa, która umieszcza przed
okiem wyobraźni pszczoły (ich cierpliwy lot, jedwabistą
szczecinkę, ciepłe, trochę gderliwe bzyczenie), a potem wyznacza miejsce
pośrednie między Inca Ore i Swirlies, eksperymentalnym ambientem i asami twee popu.
Najlepszym partnerem dla Ekin Fil wydaje mi
się jednak The Magic Place Julianny Barwick, choć – partnerem
negatywnym. Pomimo że mleczne brzmienie wypracowane przez
Turczynkę odwołuje się do sympatycznych doznań taktylnych, jakie
zapewniają płatki świeżych róż, jedwabie i kamee, pozostaje
antytezą pysznej korony drzewa, którego zdjęciem Barwick opatrzyła
swoją płytę. Na kolorowym froncie Magic Place daje się odróżnić
każdy listek i trawkę; ujęcie autorstwa Cantu-Ledesmy, które widać na okładce Ekin, jest rozmyte
pomimo porowatości – nie wiadomo, co rozciąga się za szybą. „Pokój nad morzem, światło na ścianie, lśniący wielokąt” – wylicza Marek Bieńczyk w Przezroczystości i nagle urywa: „Nic więcej, światło, ściana. Coś, co się zdarza, światło przychodzące, lecz wolne od mocy wstrząsania, gwałtownego poruszenia. Przychodzi, jest. Nie zagląda nawet, nie wkrada się, lecz po prostu się uwidacznia, jak oczywistość, która wzmaga się dla oczu, a dla powietrza jest tylko modulacją dnia”. I kilkadziesiąt stron dalej: „Oko gra rolę wyciągniętej dłoni”. O wartości niepozornego albumu Ekin Fil stanowi niezachwiane poczucie kontaktu między autorką i słuchaczem: w pisku głowic, łudzących pamięć reminiscencją krzyku mew nad tajną plażą (ni stąd ni zowąd Klenczon i jego „Historia jednej znajomości”), w szumach i załomach shoegaze'owych miniatur, daje się dostrzec kontury osoby, która obsługuje prosty żeliwny klucz – centralny, mimo słabej ekspozycji, element okładki.