Lana Del Rey
Honeymoon
2015, Interscope
Przy okazji pisania o Ultraviolence twierdziłem, że „można spojrzeć na dorobek Del Rey – już nagrany i przyszły – jak na rozerotyzowany odpowiednik projektu Sufjana Stevensa”. Wypadałoby więc wyznaczyć kierunek. Dokąd teraz, tym razem? Na Honeymoon dwukrotnie mówi się o Kalifornii, raz o Miami, zaś o błękicie – jeśli dobrze liczę – wzmianek jest dwadzieścia cztery. Słówko blue pada jako kolor, jako określenie nastroju, jako nazwa gatunku muzycznego, jako marka alkoholu („Blue Ribbon” Pabsta, wspomniana również na Born to Die) i wreszcie jako metonimia morza bądź oceanu. Niebieskiego byłoby jeszcze więcej, gdyby wliczyć odcienie: jasny, ciemny, akwamarynę. A więc w stronę barwy, czyli właściwie donikąd, bo barwa nie udźwignie obowiązków kierunku. Niebieski to nie Kentucky. Honeymoon można uznać za dokument rozpadu, za mapę, która spełza z płachty, wcierana w papier przez wędrujący po niej palec. Cel Stevensa był – by tak rzec – ludzki, zwrócony ku realiom i nie tylko z nimi pogodzony, ale wręcz je afirmujący. Postać, jaką wykreowała Del Rey na Born to Die, po upływie trzech lat ugina się pod ciężarem własnej nieludzkości. Honeymoon to wydawnictwo „przegięte” w dosłownym rozumieniu tego słowa: nie tyle przesadne, co dysproporcjonalne, skrzywione, chwiejne. Ucieczka od samej siebie (od Elizabeth Woolridge Grant) ku kreacji (ku Lanie Del Rey), wzajemne mieszanie się charakterów, heteronimia… Wszystko to tutaj i teraz się rozpada w ostatniej próbie zachowania pozorów, iż nie jest się – iż można nie być – sobą.
O ile Ultraviolence można było słuchać jako shoegaze’u, o tyle Honeymoon jest płytą ambientową, z tym że stopniowe rozrzedzanie brzmienia nie jest (i – jak się okazuje – nie było) świadomym wyborem estetycznym, lecz przymusem. Born to Die nazwałem „Murder Ballads ery Internetu”, ale na albumie, o którym teraz piszę, bywa że muzyka niemal zupełnie milknie, a słowa piosenek stają się onomatopeiczne („High by the Beach”), są w nieskończoność powtarzane („God Knows I Tried”), rezygnuje się z nich na rzecz recytacji („Burnt Norton”, w którym Del Rey czyta fragment Czterech kwartetów T. S. Eliota) lub frazeologii (pierwsza strofa „Religion”). Del Rey porównuje język do trygonometrii („The Blackest Day”) albo też kładzie emfazę na odniesieniach do tekstów kultury (Easy Rider Dennisa Hoppera, Endless Summer Bruce’a Browne’a i inne), traktując po macoszemu właściwe teksty piosenek, często śpiewane niewyraźnie, zniekształcone przez pogłos, dobiegające z oddali. „Przegięta” jest również tracklista. Del Rey zdecydowała się opublikować godzinny Honeymoon zamiast reedycji dwóch poprzednich płyt, co proponowali wydawcy. Taką decyzję podyktowała może (mam nadzieję) chęć oczyszczenia archiwów i wejścia w nowy etap kariery z nową pulą tematów. Na przykład nie wolno już Lanie nagrywać utworów w rodzaju „Terence Loves You”, czyli potworków inspirowanych chyba występem Carey Mulligan we Wstydzie Steve’a McQueena, jednymi z najbardziej żenujących chwil w historii kina. Nie wolno jej również sięgać po gitarę akustyczną (jak w fatalnym „God Knows I Tried”), ani śpiewać o ikonach Hollywood; nie wolno poruszać kwestii ścisłych związków między pożądaniem a przemocą.
O ile Ultraviolence można było słuchać jako shoegaze’u, o tyle Honeymoon jest płytą ambientową, z tym że stopniowe rozrzedzanie brzmienia nie jest (i – jak się okazuje – nie było) świadomym wyborem estetycznym, lecz przymusem. Born to Die nazwałem „Murder Ballads ery Internetu”, ale na albumie, o którym teraz piszę, bywa że muzyka niemal zupełnie milknie, a słowa piosenek stają się onomatopeiczne („High by the Beach”), są w nieskończoność powtarzane („God Knows I Tried”), rezygnuje się z nich na rzecz recytacji („Burnt Norton”, w którym Del Rey czyta fragment Czterech kwartetów T. S. Eliota) lub frazeologii (pierwsza strofa „Religion”). Del Rey porównuje język do trygonometrii („The Blackest Day”) albo też kładzie emfazę na odniesieniach do tekstów kultury (Easy Rider Dennisa Hoppera, Endless Summer Bruce’a Browne’a i inne), traktując po macoszemu właściwe teksty piosenek, często śpiewane niewyraźnie, zniekształcone przez pogłos, dobiegające z oddali. „Przegięta” jest również tracklista. Del Rey zdecydowała się opublikować godzinny Honeymoon zamiast reedycji dwóch poprzednich płyt, co proponowali wydawcy. Taką decyzję podyktowała może (mam nadzieję) chęć oczyszczenia archiwów i wejścia w nowy etap kariery z nową pulą tematów. Na przykład nie wolno już Lanie nagrywać utworów w rodzaju „Terence Loves You”, czyli potworków inspirowanych chyba występem Carey Mulligan we Wstydzie Steve’a McQueena, jednymi z najbardziej żenujących chwil w historii kina. Nie wolno jej również sięgać po gitarę akustyczną (jak w fatalnym „God Knows I Tried”), ani śpiewać o ikonach Hollywood; nie wolno poruszać kwestii ścisłych związków między pożądaniem a przemocą.

Sufjan Stevens zarzucił swój projekt dość szybko. W wywiadzie dla magazynu „Paste” przyznał, że z perspektywy czasu całe przedsięwzięcie – nagranie po jednym albumie dla każdego ze stanów USA – było mrzonką, żartem, którego pointa mogłaby ewentualnie nastąpić za 200 lat. Jednak najważniejsze zdanie z tej rozmowy brzmi następująco: „I started to feel like I was becoming a cliché of myself”. Podziwiam Grant o wiele bardziej niż Stevensa za nieludzkość postawionego przed sobą celu (nie śpiewać ani o sobie, ani o „tym” świecie, lecz o roli, jaką chce się odgrywać w świecie zupełnie innym niż ten). Ale Honeymoon jest już tylko wydawnictwem fanowskim i to nie takim, które pozwala lepiej zrozumieć artystę. Chodzi tu wyłącznie o powtórzenie raz jeszcze tego, co już dobrze wiadomo. Być może jest to w pewnym sensie gest samozachowawczy, podobny do zamiaru Pierre’a Menarda: podjąć próbę utwierdzenia się we własnych fascynacjach, wiedząc z góry, że forma nie podoła treści dostateczne długo, a jej nieuniknione wyczerpanie zamknie drogę do dalszego z niej korzystania i wymusi wynalezienie nowej. Ta zaprojektowana porażka, osłodzona kilkoma sprawnymi singlami, przypomina też próbę zerwania z nałogiem. Wiadomo, że w czasie, gdy się tego próbuje, wszystko poza głodem ulega oddaleniu i dryfuje. Bezwiednie poszukuje się nowego, często bardziej niszczycielskiego, przyzwyczajenia i odkrywa jeszcze jeden paradoks ludzkiej natury: balans zależy od chwil, w których chwieją się fundamenty, od straty równowagi – bywa że niepowetowanej.