Field Rituals
2008, Type
7.0
Jeśli minimal jest taki jak amerykańskie malarstwo terapeutyczne po wojnie w Wietnamie, a mash-upy to efektowne kolaże z pociętych losowo fragmentów Flamandów, to Field Rituals jest muzyką, a nie malarstwem. Trudno wyrazić uczucie wiedzy, że, jakkolwiek uporządkowane, dźwięki są przejawem życia wewnętrznego tak pierwotnym i potężnym, że ściga się z nimi tylko pojęcie symbolu. Dzięki tej parze realne staje się zawarcie świata w łupince orzecha i bezstronne doświadczanie go bez ryzyka zetknięcia z niesprawiedliwością własnego systemu oceniania.
Można pojechać do Maroka i Tangeru i jest to łatwe. Może się przyśnić Maroko i Tanger i jeśli nie bagatelizuje się potencjału doświadczenia jaki tkwi w śnieniu, można swobodnie mówić, że się w nich było. FR to tego typu sen albo mocne przeświadczenie, że nie trzeba jechać na biegun, żeby dowiedzieć się, że jest tam zimno. Narzucające się woli doświadczenie rozległych przestrzeni przebijało już w niektórych slow-corowych wydawnictwach (debiuty Low i Maquiladory żeby nie sięgać dalej) w wersji piosenkowej, o wiele bardziej melicznej niż chłodne, mantrowo repetycyjne zabiegi Holtkampa. Konsekwencja i logika tej narracji wyzwala namacalną wizualizację, nieosiągalną w takich rozmiarach przy bardziej odhumanizowanym treściowo materiale z tego samego worka: Fenneszu, Supersilent, Jamesie Blackshawie itp..
Kojąca ludzkość tego wydawnictwa płynie prawdopodobnie z przezierającego spod dźwięków folku jako estetyki prostoty, podróży, stopienia z naturą, choćby pustą i niegościnną. Tyle że jest to oszustwo: folk to tylko wolne wrażenie, przeczucie obecności. Pod spodem FR jest wręcz matematyczne, tak że czysto emocjonalne wrażenia rodzące się w trakcie odsłuchu muszą się pojawić, są już zaplanowane. Daleki od bycia odhumanizowanym materiał skutecznie przecina jednak związki łączące odbiorcę z ludzką rasą. Przestrzeń odsłuchu wypełniają strzępki repetowane i spajane ze sobą aż do złudzenia obcowania z chybotliwą melodią, która odpłaca własnym urokiem za uwagę poświęconą na wyłuskanie jej z pojawiających się gdzie nie gdzie statycznych dronów, field-reców i ambientowych teł. Momentami natomiast wywołuje realny trans ewokujący praktyki szamanistyczne w wykonaniu hipotetycznego duetu Lisa Gerrard + Mira Calix (np. oniryczny a tak przecież ogarniający Night Swimmer).
Za pomocą tak mało romantycznej stylistyki, Holtkampowi udało się zrealizować próżne dążenia Feral Children i Bon Ivera: stworzenia hipnotycznej, synestezyjnej ścieżki dźwiękowej do przebywania z dala od ludzi. Aż miło popatrzeć jak ów, przystępny w gruncie rzeczy, eskapizm rodzi się bez pomocy hipsterstwa i z dala od marketingu. Lecznicze właściwości FR opierają się głównie na przywróceniu starego dobrego porządku: działania wynikłe z mizantropii nie motywują żadnego rozbuchanego PRu serialowych czarnych charakterów, a poezja może pozostawiać ogromne pole do interpretacji pomimo zawarcia w oszczędnej, chłodnej formie. Beznamiętna, brutalna analiza/kategoryzacja nie jest w stanie naruszyć jej dyskretnego piękna opartego na uniwersalnej symbolice i intymnych, samotniczych pragnieniach, które spełniają się w intymności i samotnictwie.
myspace : download
Można pojechać do Maroka i Tangeru i jest to łatwe. Może się przyśnić Maroko i Tanger i jeśli nie bagatelizuje się potencjału doświadczenia jaki tkwi w śnieniu, można swobodnie mówić, że się w nich było. FR to tego typu sen albo mocne przeświadczenie, że nie trzeba jechać na biegun, żeby dowiedzieć się, że jest tam zimno. Narzucające się woli doświadczenie rozległych przestrzeni przebijało już w niektórych slow-corowych wydawnictwach (debiuty Low i Maquiladory żeby nie sięgać dalej) w wersji piosenkowej, o wiele bardziej melicznej niż chłodne, mantrowo repetycyjne zabiegi Holtkampa. Konsekwencja i logika tej narracji wyzwala namacalną wizualizację, nieosiągalną w takich rozmiarach przy bardziej odhumanizowanym treściowo materiale z tego samego worka: Fenneszu, Supersilent, Jamesie Blackshawie itp..
Kojąca ludzkość tego wydawnictwa płynie prawdopodobnie z przezierającego spod dźwięków folku jako estetyki prostoty, podróży, stopienia z naturą, choćby pustą i niegościnną. Tyle że jest to oszustwo: folk to tylko wolne wrażenie, przeczucie obecności. Pod spodem FR jest wręcz matematyczne, tak że czysto emocjonalne wrażenia rodzące się w trakcie odsłuchu muszą się pojawić, są już zaplanowane. Daleki od bycia odhumanizowanym materiał skutecznie przecina jednak związki łączące odbiorcę z ludzką rasą. Przestrzeń odsłuchu wypełniają strzępki repetowane i spajane ze sobą aż do złudzenia obcowania z chybotliwą melodią, która odpłaca własnym urokiem za uwagę poświęconą na wyłuskanie jej z pojawiających się gdzie nie gdzie statycznych dronów, field-reców i ambientowych teł. Momentami natomiast wywołuje realny trans ewokujący praktyki szamanistyczne w wykonaniu hipotetycznego duetu Lisa Gerrard + Mira Calix (np. oniryczny a tak przecież ogarniający Night Swimmer).
Za pomocą tak mało romantycznej stylistyki, Holtkampowi udało się zrealizować próżne dążenia Feral Children i Bon Ivera: stworzenia hipnotycznej, synestezyjnej ścieżki dźwiękowej do przebywania z dala od ludzi. Aż miło popatrzeć jak ów, przystępny w gruncie rzeczy, eskapizm rodzi się bez pomocy hipsterstwa i z dala od marketingu. Lecznicze właściwości FR opierają się głównie na przywróceniu starego dobrego porządku: działania wynikłe z mizantropii nie motywują żadnego rozbuchanego PRu serialowych czarnych charakterów, a poezja może pozostawiać ogromne pole do interpretacji pomimo zawarcia w oszczędnej, chłodnej formie. Beznamiętna, brutalna analiza/kategoryzacja nie jest w stanie naruszyć jej dyskretnego piękna opartego na uniwersalnej symbolice i intymnych, samotniczych pragnieniach, które spełniają się w intymności i samotnictwie.
myspace : download
na pewnym etapie zasysania wyskakuje błąd...
OdpowiedzUsuńposzukam gdzie indziej linka:]
niezła rzecz. pewnie bym to łyknął, ale wcześniej usłyszałem "Black Sea" Fennesza i mnie totalnie wchłonęło. za to dobrze wiedzieć, że blog znów żyje. cheers!
OdpowiedzUsuńNo właśnie mnie też wchłonęło "Black Sea" i teraz w sumie już wiadomo, że rok zdominowany pięcioma płytami z pięciom giermkami, więc idealna dyszka bez przymusu będzie. Aloha, panienki.
OdpowiedzUsuńidealna dyszka? hm, zaintrygowałeś mnie. u mnie w top ten będzie np. M83, Audrey czy Atlas Sound, ale czy reszta taka idealna... uchyl rąbka tajemnicy.
OdpowiedzUsuń(cały czas ten sam anonimowy Mathias)
Uchylam więc raz: zamiast dziewczyńsko-studenckiej Audrey piękno-mroczny Matt Bauer - Island Moved In the Storm. Uchylam też dwa: w dyszce nie ma "Divertimento" ani Pustek. Czas, start!
OdpowiedzUsuń