środa, 1 kwietnia 2009

5.0's, pt. 2

Kolejne podejrzane pozycje, które, być może pochopnie, oceniłbym na 5.0 lub zostawił miejsce na notę puste. Aloha!


Squares on Both Sides
Indication

2009, Own


Folk #332: charakterystyczne użycie elektroniki steruje w stronę niezasłużenie zapomnianego już trochę, Eleven Continents, ale gdzie temu do klasy RF. Czuć niemieckość projektu, co ukazuje rozmiary mijania się z celem: oni nie mają tam nawet lasu chyba, samo techno, tetris i sklepy z winylami. Folk leży więc daleko, a w bezpośrednim zasięgu pozbawione odpowiedniego kontekstu, naburmuszone z nudy: -tronica i gitara. (myspace)


Dakota Suite
The End of Trying

2009, Karaoke Kalk


Prawie każdy chce mieć stały wgląd w lata młodości i prawie każdy zrzucił w co poniektórych punktach życia zajarzyste bojki, do których teraz może wracać z każdego punktu mapy. Rozległość tagów możliwych do przypisania Dakota Suite może robić wrażenie: folk, drone, post-rock, ambient, rock, slow-core i na tym pewnie nie koniec. Sumując jednak - te piękne, harmonijne utwory cierpią na to samo co wszystkie rzeźby: brak życia. Potencjalne zainteresowanie nie jest w stanie do końca się rozwinąć podduszone mdłymi, rozwlekłymi pejzażami jednoznacznie konotującymi depresję i rozległe pustkowia. Z drugiej natomiast strony: jedną z moich bojek jest Labradford, który przy odrobinie złej woli można by podsumować podobnie. The End of Trying może więc, poprzez swoją stosunkową przystępność, wystudiowany eklektyzm i
urodę (w wybaczalnym przecież stopniu wykalkulowaną), natchnąć kogoś do uważniejszej eksploracji używanych w jego obrębie genres. Dla mnie za późno, ale wy zawstydźcie diabła, elo! (myspace)


Marissa Nadler
Little Hells

2009, Kemado


Folk #462: śpiewaczka o bogatej dyskografii odkrywa produkcję i gubi gdzieś druidyczną atmosferę swoich poprzednich nagrań. Brakuje szczerego gotyckiego/wiktoriańskiego akcentu, który pojawiał się wcześniej, istotnie wzbogacając przetartą stylistykę. W efekcie: zestaw melancholijnych, pozbawionych charakteru piosenek, które, jeśli nie słyszało się Marissy na Songs III: Birds On the Water (2007), mogą jeszcze nie bez kozery zostać przez kogoś miłego uznane za piękne czy urokliwe. (myspace)


Whitest Boy Alive
Rules

2009, Bubbles


Kolejna porcja disco na instrumentach bez przycisku on/off. Od Erlenda Øye. Tego wiecie. Trochę mniej tu akustycznego grania, ale jeszcze więcej Erlenda Øye, tak że WBR staje się projektem tak charakterystycznym, że w sumie odizolowanym od reszty Faktów TVN. Porównując ten album z pierwszym można dojść do identycznych wniosków, co w przypadku debiutu i sofomora Kings of Convenience: kontynuacja jest miła, ale czy potrzebna? Nie do końca przemyślane Riot on Empty Streets zakreśliło wokół KoC kredowy krąg: nic nowego nie przebije się w obręb projektu, nic też nowego go nie opuści. Horyzont oczekiwań zakrzepł. Podobnie tutaj: rozbudowane w stosunku do debiutu instrumentarium to sztuczna podnieta, którą docenia się na siłę, kiedy trzeba dopisać recce jeszcze jeden akapit. Tak naprawdę liczy się co innego i tego czegoś jest tutaj za dużo. Erlenda Øye; niestety NIE w sąsiedztwie nośnych melodii czy atmosfery pełnego lajtu. Być może przesadzam, ale facet wydaje się akceptować ogólną opinię o sobie jako o fabryczce najbardziej niezal, bo akustycznej, najbardziej pięknej, bo beztroskę przełamują akcenty goryczy, muzyki tanecznej. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że Rules służy raczej umocnieniu pozycji projektu niż potrzebie realnego przekazu. Irytująca, nużąca płyta, której wystawia się po trzech przesłuchaniach 8.0, i słucha ponownie tuż przed końcem roku, aby koniecznie wpierdolić ją w podsumowanie i uniknąć zarzutów o brak konsekwencji. Zaangażowane słuchanie Rules uzasadniać może sentyment (już? bez żartów!) albo obowiązek, bo na pewno nie jest to przysłowiowe the real thing.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz