America EP
2004, Glooom
5.7
Ostało się komuś w pamięci prawdziwe M83? Nie to nowe, popowe, shoegazowe, balearyczne, gotyckie czy neoromantyczne, ale to gówniane, stare dobre ambient-electro-post-rockowe. Z tytułami takimi jak Tsubasa czy God of Thunder. Echa tych przygód sprzed pięciu lat wyczuć można w Saturdays=Youth, ale z rzadka już, totally, hardly overdrived (np. jako maniera następowania po sobie symboli w Couleurs czy We Own the Sky). W tej losowo wybranej EPce czy bliskim 10.0 w swojej kategorii Dead Cities... ta klasa jest nienaruszona, trochę już teraz śmieszna, jako że z perspektywy po-postmodernistycznie pojmowanego czasu można ją pomówić o przewrotność. Bo gdyby zmienić kolejność i gdyby M83 w 2009 wydali taką Amerikę zaczęłaby się ostra nagonka z wielkim napisem REGRES na koszulkach wszystkich prezenterów mp3-radia i piszących niewolnicze recki licealistów. Jak mamy teraz, kurwa, żyć skoro tyle czasu zajęło nam olanie post-rocka, a nasi szefowie nagrali po popowej, ale ambitnie!, płycie właśnie post-rock? Przecież to jakiś japoński Sigur Rós, nie każcie nam tam wracać, bo nasze pieluchowe autorytety zdeprecjonowały heroiczne czasy samotnego wystawania w zadumie na pagórku przy wietrze na 10.0, jeszcze w skali Beauforta.
Prawda wygląda jednak tak, że bez znajomości wcześniejszych płyt M, słuchający Saturdays=Youth porusza się we mgle, jak ktoś kto rozpowiada o zakończeniu lektury W poszukiwaniu straconego czasu bez przeczytania reszty utworów Prousta, np. jego krótkich form - opowiadań, nowel czy comic-stripów. I jeszcze inaczej: Geneza Wolverine'a nie pokazuje Wolverine'a skamlącego na porodówce i nie do końca pozostaje jasnym, czy nie pominięto przez to najbardziej efektownej części jego historii. America to losowy wybór w sumie, możnaby wyciągnąć cokolwiek bądź z niebiednej dyskografii tej kapelki i pajęczy zmysł mówi mi, że spory procent nowych fanów szamotałby się w rumieńcach pod tablicą. Ale elo, nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz