sobota, 23 maja 2009

Barn Owl - From Our Mouths A Perpetual Light

Barn Owl
From Our Mouths A Perpetual Light

2008, Not Not Fun



6.1



Przypomniałem sobie o tym albumie dziś rano w tramwaju, gdy odczytałem na koszulce jednego z pasażerów hasło Tiamat. Podobnie jak mroczni słudzy demona, także Barn Owl również mają utwór zatytułowany Teonanacatl, od psylocyba, który według legendy potrafi przemieszczać się używając grzybni w charakterze odnóży. Nie ma jednak powodu do kruków. Wątpię, aby skład Tiamat w ogóle się narkotyzował, a gdyby tak było nagraliby pewnie słabszą wersję Porno For Pyros jako split ze SlipKnotem. Tymczasem, w naszej absolutnie empirycznej rzeczywistości, BO wydali płytę, na której cytaty z dokonań Earth padają na glebę dość oczywistej fuzji drone i ambientu. Jeśli wyplątać się z brania konwencji pod lupę i zaprzestać porównywania do Sun O))) każdego releasu w ramach genre, można popuścić wodze fantazji i pozwolić ogarnąć się tej godzinnej podróży w tajemnicze głusze.


Wielce stosowną i najbliższą sercu reakcją na ten album jest uwolnienie wspomnień o Magii i mieczu, książkach-grach, do których lektury niezbędne były kości lub ruletka (ech, epigoństwo Márqueza!), przygodach Conana (tych zajebistych, bo jeszcze autorstwa samego pomysłodawcy postaci - Roberta E. Howarda) i ogóle fantasy drogi. Zaś na mniej hermetycznym poziomie wrażliwości znajdą się komiksy i artystowskie karcianki przenoszące odbiorców w świat XIX-wiecznych rubieży Stanów, na równych prawach goszczących rewolwerowców i magów (poetyka komiksowego westernu Loveless Briana Azzarello pasowałaby idealnie, gdyby tylko dopuszczała odrobinę mistycyzmu). Każdy krok postaci w tych fantazjach mógł być tym inicjującym przygodę. Absolutnie uzasadnionym i wcale nie nudnym, pozostaje też fakt, że, niczym w prymitywnych platformówkach, finał to zazwyczaj epicka walka z bossem - diabolicznie rozpikselizowanym prastarym złem zapomnianym przez popleczników Dänikena w azteckiej piramidzie, wzniesionej oczywiście metodami nieznanymi człowiekowi.

Zawiązki hipnotycznych, repetetywnych melodii polatujące w minimalistycznej, na poły ambientowej psychodelii, sprawiają, że muzyka BO pozostaje w warstwie formalnej tradycyjna aż do stereotypu. Do pierwszych prób Grateful Dead czy Velvet Underground
podobna jest oczywiście jedynie na planie skojarzeń, jako że dość formalistyczna przecież konwencja drone przymusza do zgięcia karku przed ogromnymi przestrzeniami i wizjami destrukcji. Oczywistością jest więc tutaj gadka o pretensjonalności, monotonii czy nawet anachroniczności, jednakże, tak jak w przypadku Pocahaunted czy po części także Earth, rozmowa o takim graniu wyłącznie jako o sekwencji dźwięków, mija się z celem. Skomasowana dawka prymitywnych, obrzędowych ewokacji to sens tej pozycji. Nie da się przy tym ukryć, że stosunkowo niska ocena płynie właśnie z kompletnego poddaństwa pomysłowi. Łatwo się minąć z proponowanymi tu doznaniami. Nieporozumienie jest możliwym nawet jeśli z listy obowiązkowych doświadczeń przygotowawczych wykreślić jeden jedyny typ, choćby Tajemnicze złote miasta. Jeśli natomiast nie doświadczyliście ŻADNEJ (chociaż no way!) z ww. rozrywek zaoszczędźcie czas i lepiej ugotujcie coś z przyjaciółmi.

myspace

poniedziałek, 18 maja 2009

Scott Tuma & Mike Weis - Taradiddle

Scott Tuma & Mike Weis
Taradiddle

2009, Digitalis



6.9


Przypadkowo, fragment opowiadaniu And Stanisława Czycza wydaje się być bliską ideału ekfrazą Taradiddle:

jestem z matką w lesie, jakby ogromnie daleko od domu, ta nie kończąca się niedziela, wszystko ogromnie dalekie słabe prócz tych zieleni i drzew i niebo wyjaśniałe do prawie lśnienia, cicho i głos jakiegoś ptaka czy gdy słyszę świerszcze to tylko dzwonienie ciszy, pagórkowata polana duszne wonie zielsk albo idziemy dnem wąwozu, zielonym od okrągławych liści jakichś roślin, to macki tej do szaleństwa ciszy i zieloności, uderza gdzieś daleko dzwon, potem kilka, matka wymienia jakiś odległy klasztor, słyszę je jak przez wodę, to zatopione dzwony, razem z tym klasztorem, zatopione jak my, w tej zielonej w tej do bólu mdlącej baśni, już z niej nie wyjdziemy, nie będzie nigdy domu, nigdy końca tej niedzieli, jest mi słabo, do szaleństwa to samo, bez końca, jak gdy będę czytał kiedyś później bajkę o rusałkach i jakichś jeziorach podobną do wielu już znanych lecz w tej, w tej, nie wiedziałem, dalekie, coś mdląco słodko, coś się powtarzało, miałem to w sobie już po paru kartkach, i dalej było nic tylko echo tego (...) i śniło mi się to po nocach tak wirujące wokół mnie daleko od wszystkiego

Pod okładką nadającą się na EPkę z nagraniami odrzuconymi przez Cult of Lunę w procesie nagrywania Somewhere Along the Highway, skrywa się medytacyjny psych-folk stworzony gdzieś w ostępach Kanady przez dwóch gości. Jeden jest gruby i ma okulary, a drugi gra na perkusji. Porzucając jednak żarty: oto kawałek czegoś interesującego. Już i tak lakoniczna, standardowa dla powierzchownie rozpoznanej tu stylistyki, akustyczna gitara szybko rozmywa się, coraz wyraźniej ustępując miejsca ciepłym, eterycznym dronom. W masie dodatków, teł i żywej pulsacji czai się atmosfera czegoś cholernie mrocznego i to randomowe wspomnienie Cult of Luny nie jest całkiem pozbawione sensu.

Różnica jest taka, że nie może tu być mowy o kulcie czegokolwiek wymyślonego przez człowieka, żadne bóstwo, a raczej czysta wizualizacja. Impresjonistyczne obrazowanie od nadawcy, z
aklęte w muzykę, w jak najmniej naruszonej formie przemieszczone aż do odbiorcy. Na poparcie tego poruszenia wyobraźni niesamowicie przemyślany kontrast klamry opener-closer. Finalny drone, zadziwiająco naturalny i organiczny, napomyka o new age'owskich skłonnościach Eno, inicjalny zaś glitch-ambient, swoją jasnością oraz płynną konsystencją parafrazuje równie wielkie sprawy. Mnogość możliwych do przeprowadzenia dowodzeń, interpretacji, rozpoznań jest opcją, lecz liczy się przygoda. Z czasem uwydatnia się więc jako dominanta, charakterystyczny dla konwencji lęk, przeczucie zagłady zobrazowane najlepiej puszczanym od tyłu wypchnięciem przez ziarno pierwszego kiełka. Emocje te pojawiały się już niejednokrotnie w formie równie nieuchwytnych asocjacji, np. przy okazji wielu mniej lub bardziej wyraźnych szkiców Elvruma. Wymagające dotarcia się, ale godne zachodu doświadczenie, bo przecież, że nie tylko płyta.

download : myspace

piątek, 15 maja 2009

5,0's, pt 3

Majowa odsłona 5.0's, przedstawia się tak:


Halloween, Alaska
Champagne Downtown

2009, East Side Digital


Ciekawie wyprodukowane, dosyć klimatyczne, ale zwyczajnie odpychające. Przede wszystkim nachalność budzonych skojarzeń: Halloween = dzieciństwo, beztroska + groteska i groza; Alaska = daleko, zapyziale, śnieg i noc cały semestr. Wiadomix. Na tym tle rozprowadzone, rotujące kłamliwie między optymizmem a depresją, liryki starają się przekazać jakąś prawdę o targającym nami świecie, osiągając poziom intymności toalety. Jest zadowalająco prywatnie, ale jakoś trudno przywołać skojarzenia z sielską arkadią występującą w deja vu i przebłyskach z poprzedniego wcielenia. Daremny trud szukać prawdziwych uczuć pod tą okładką, bliźniaczo przecież podobną do bardzo emocjonalnego April Kozeleka. Próżno też spodziewać się po ze wszech miar epigońskim artyście, wydania muzyki operującej na tyle otwartą formą, by pozostawiała jeszcze miejsce na zgrabnego słuchacza. (myspace)




Michachu and the Shapes
Jewelry

2009, Rough Trade

Świat bez wyrazu postmodernizm: Imię róży pozostaje aż fajnym filmem z Connerym, ludzie dzielą się wrażeniami z Joyce'a tylko w rodzinnym gronie, a Micachu nagrywa jakieś demo, nazywa je Jewelry, ale po pierwszym przesłuchaniu własnego rzygania, kaja się i kupuje wszystkie płyty Flauberta, żeby pozyskać nowy start. W pełnym zaś realu, obcuje się tu z anomalią, którą współczesność dzieli ze średniowieczem: całą prawdę o przedmiocie podmiot zna zanim zacznie go jeść. Naczytałem się elaboratów na temat, przemieliłem tony hurraentuzjastycznych newsów i trailerów tego debiutu i zdobyłem wiedzę, że jest zajebisty. Wyostrzony, napięty, pulsujący i rozedrgany - był mój umysł zespolony wraz z pięcioma zmysłami w złoty heksagram. Ostrzyłem swoje wspaniałe instrumenty, ale w efekcie nie zrobiłem nic, bo przecież halo, na takie właśnie okazje mam od dwóch miesięcy swoje 5.0's, w której to rubryce ujawnia się autoterapeutyczna funkcja tego bloga.

Jewelry
to podręcznikowy falstart: projekt, nad którym pracowało się jak na możliwości i cierpliwość twórców za długo, tak że w końcu można go
było już tylko wydać. Tak więc spontaniczność wydaje się wymuszona, podobnie jak większość obecnych tu bardzo modnych atrakcji, obowiązkowych już współcześnie, a nagminnie mylonych z odkrywczymi czy chociaż eksperymentalnymi. W paru słowach psychoanalizy: trzy fajne (ale serio) szkice piosenek, brzydka laska korzystająca z faktu, że androgynizm powrócił w charakterze eufemizmu oraz małomiasteczkowy queer (właśnie na bazie bycia chłopczycą?). Nie wydaje mi się to być żadnym wyzwaniem. Hałas i sranie, pop pop: jak bardzo możemy zmodyfikować wszystko, moja odpowiedź: nic nie ma znaczenia ostatecznie, a jej, że ma i tym czymś jest zabawa, to twój kompleks, bo kochasz zaprzeczać i odraza to twoja masturbacja. Ja do niej: i kto tu się masturbuje, suko? Ja suka?, mam w dupie rodzaj żeński, rodzaj każdy - jestem muzyką! I tak w kółko, przez 35:34 czystego marnowania energii. Ludzkość jest przereklamowana, a ona na to: raczej niewyczerpana w durnocie, tak wspaniale bezmyślnej. Przecież. I co upiorne w związku z tym, to że nie ma na tym albumie ani słowa o śmierci. Mając fakt na uwadze, czujecie już zapewne, jak mało wiarygodna to sprawa. (myspace)


Telepathe
Dance Mother
2009, IAMSOUND


I can do a real bang-bang, we can be a real thing-thing powtórzone dziesiąty raz w jednym kawałku potrafi naprawdę człowieka wkurwić, jeśli nie pochodzi z ust buddystów, hostess October Festu lub dziewczyn bikini. Póki nie usłyszałem tego w całości byłem zachęcony dosyć przekonującymi recenzjami, a singiel, jak to zwykle u mnie bywa, specjalnie nie wpłynął na egzystencję. Po jednym dokładnym przesłuchaniu całości, spocony i zmarnowany, rzucam to jednakowoż w chuj postanawiając nigdy więcej nie mieć dobrego humoru. Sprowadza na manowce, nakłania do ufności, która w efekcie gwarantuje stratę czasu, a i przetarła się znacznie nadzieja na materializację w tym roku porządnego hip hop/electro dicha w wykonaniu składu mającego pojęcie jak się w ogóle ubrać. Istnieje oczywiście możliwość inna: poświęciłem DM za mało czasu i np. nie odczytałem pokładu autoironii, która (jeśli już ją sobie wyobrazić) mogłaby chyba polegać na tym, że słabo powielamy schematy, ale wystarczy na dwa remiksy i 1/8 domówki, a to wszystko czego osobiście oczekujemy od własnej muzyki. Zero wymagań wobec siebie. Gdzie byli rodzice? I ta niepokojąco dokładna aluzja do IAMXa w nazwie labelu! (myspace)



piątek, 8 maja 2009

Bill Callahan - Sometimes I Wish We Were an Eagle

Bill Callahan
Sometimes I Wish We Were an Eagle

2009, Drag City



6.9



Bill potrafi przynudzać, jednakże jego męska powściągliwość stanowi w tych smutnych czasach niemalże już wartość. Wśród krzykliwie intertekstualnych, postmodernistycznych rzygów dobrze zrealizowany folk pozostaje azylem dla zawartości treściowej: wolnych od magnetyzmu trendów, mniej lub bardziej archetypicznych, ludzkich dramatów opowiadanych przez charyzmatyczną personę. Bogata dyskografia nagrana jako Smog, i ten drugi album pod już imiennym tylko szyldem (kontynuacja przyjemnego Woke On a Whaleheart) ukazują wyraźnie, że priorytetem jest dla Callahana narracja, chwilami równająca z gigantami storytellingu, a przez większość czasu stanowiąca problematyczną konkurencję dla Lambchop czy Magnolia Electric Co.

Trzy pierwsze kawałki to właściwie osobne majstersztyki i na nich powinna się skupić pozytywna impresja z SIWWWaE. Zwraca szczególną uwagę prawdziwie orientalizujący motyw w The Wind And the Dove z ujmującym zwieńczeniem linkującym niemal zapomnianego już Vincenta Gallo. Wraz z transowo repetetywnym closerem, detal ten wzbogaca kontrastem całokształt delikatnie psychodelizujących, jasnych aranżacji. Na wyłowienie zasługuje też sympatyczny, oryginalny tekstowo erotyk Eid Ma Clack Shaw, w którym Bill zjednuje jako poeta-nerd. Teatralnie Waitsowskiemu, stosunkowo agresywnemu My Friend udaje się zadowalająco równoważyć monotonię centralnych partii albumu, aż do końcowej ody do ateizmu, szczególnie interesującej, bo z nagła zacierającej kwakierską naiwność poprzednich tracków cieniem mizantropii czy po prostu gorzkiej w swoim negującym wolnomyślicielstwie refleksji teologicznej.

Końcowe wrażenia plasują się gdzieś w okolicach wyluzowanego diagnozowania słabości Fleet Foxes. Mimo całkowitej skromności
Callahana i nieźle przezeń odgrywanej obojętności wobec własnej ugruntowanej pozycji jednego z bardziej niedocenianych, bije z jego wydawnictw ogarnięcie stylistyki na eksperckim poziomie. O ile dla FF folk wydaje się być formułą, której popowa modyfikacja w ogóle umożliwiła artykulację, o tyle dla Billa to cała filozofia, światopogląd sięgający tradycyjnej topiki, pozamuzyczne źródło, w którego zakresie nie leży manifestacja rozziewu własnej skali aż do sopranu, a raczej zaprezentowanie życiowego doświadczenia w oparach spokojnego stoicyzmu. Na rzeczy jest tutaj ponowne napomknięcie o Eid Ma Clack Shaw, absolutnie nie płaczliwym, heroicznie autoironicznym wobec własnego niepogodzenia z utraconym uczuciem.

Wraz z
Beasts of Seasons Laury Gibson, nowy Bill wydaje się być przodownikiem pracy w propozycjach rzucanych przez 2009 w temacie folku. Nazwisko zobowiązuje: każdy szeryf pod każdą szerokością geograficzną zmienia swoje rodowe na Callahan żeby chociaż szczątkowo przypodobać się bożkowi teksańskich kapeluszy i zrezygnowanych splunięć. Niczym więc Tommy Lee Jones lub Eastwood eksperymentujący z przedrostkiem indie-, nasz biały brat emanuje krzepą, mrukowatością oraz wrażliwością usilnie skrywaną pod maską twardego rezydenta stacji benzynowej gdzieś w kosmosie Arizony. Godne polecenia, koniecznie z tagiem dobre, bo bez szans na hype i lokatę w rocznych zestawieniach, a więc uczciwa, bezpretensjonalna robota do intymnego doświadczania.


myspace

piątek, 1 maja 2009

Japandroids - Post-nothing

Japandroids
Post-nothing

2009, Unfamilliar


8.0



Szastając w centrum handlowym hajsem ze sprzedaży promosów na allegro, zastanawialiśmy się wraz z Nicole i Roxette, co może oznaczać tytuł debiutu tej chujowo brzmiącej z nazwy grupy. Teorie padały, znacząc swoimi ścierwami kolejne łazienki, w których wsypywaliśmy w siebie nawzajem tony kokainy. Temat wracał ilekroć zmienialiśmy dyskotekę. Wypłynął także przy wyborze deski surfingowej dla Nicole. Ostatecznie jednak Roxette utrafiła w sedno, choć raczej nie przykłada większej wagi do muzyki: Post-nothing, bo tak serio rzecz biorąc, jednostkowo, nie jesteśmy po niczym. Nie przeżyliśmy niczego, zawsze będąc przed wszystkim; bez szans na przetrwanie choćby inicjalnej tylko tortury zapodanej przez hipotetycznych hitlerowców 2.0. Akapit dzięki uprzejmości pani Terakowskiej.

O świcie, zmęczeni nagrywaniem na wideo lubieżnych chwil w łóżku i bezczeszczeniem zdjęć naszych rodziców, legliśmy obok siebie w satynie, rozważając w ciszy, co jest bardziej cool niż charczące zajebiście gitary, mocna stoner popowa perka, teksty o wadze ripost dla wiodących systemów filozoficznych i cwelenie MGMT. Nie wiadomo, ale znak równości z Japandroids. Ponieważ na chwilę obecną nie słuchamy niczego innego spod tego znaku zodiaku. Ja jestem strzelcem, Nicole lwem, Roxy wagą, a Japandroids to wąż. Szorstki, czepiający się ubrań gad, fakturą linkujący wygarbowane tuatary lub warany. Tarantula, która opuściła terrarium i uwiła zastępcze gniazdo w pudle gitary. Ze strachu przed ruszeniem akustyka z bestią w środku, wszystko zelektryfikowało się i w mózgach mamy serotoninową burzę, a w oku cyklonu tłusty guzik repeat jak l'anus solaire.



Myślimy cytując Batailla i Molestę, czujemy niestety jedynie parafrazując Douglasa z Gorączki lub Instynktu. Wszystko to na papierze brzmi strasznie, jak gdybym pisał o płycie nagranej przez pedofili, próbujących się zbliżyć do swoich ofiar poprzez afirmację szczeniackiej afirmacji życia (We used to dream / I don't want worrying about dying albo piękny, shoegazujący opener). Ale ukąsił mnie kruk, więc widzę w ultrafiolecie i nie dostrzegam tu kłamstwa (możliwe, że dzięki faworyzowanemu I Quit Girls, wystarczająco dorosłemu w transowej niemal-poetyckości). Być może jednak starzeję się tylko i chcę wierzyć albo to zwyczajny powrót popędów, które wyparłem, gdy Six. by Seven się skończyli. To co dawało mi Six. powraca tutaj, nie w tak męskiej i agresywnej formie, za co wypada być nawet wdzięcznym z uwagi na lato i przeceny. Wystarcza mi reminiscencja tamtej otoczki, skrzyżowana z nowym Franzem oraz singlami z Nights Out Metronomy. Plusem jest też to, że epigoni frontu Swervediver-Dinosaur Jr. chwilowo zamilkli, Post-nothing zaś udatnie partneruje zeszłorocznemu noisowi Wye Oak w odnowie tych inspiracji poprzez peklowanie w popie.

Jedno poważne beware jednakże: wszystko jest tu uzależnione od najbardziej aktualnego nastroju odbiorcy. Przy niewielkim nawet przytłumieniu czakr, energia bijąca z tego albumu raczej irytuje niż podnosi na duchu. Paradoksalnie można stąd jednak zaczerpnąć kolejny atut: nie zużyje się tak szybko, szczególnie, że niepodważalnie jest to jedna z tzw. płyt towarzyszących, bliskich aurze debiutanckich płyt Interpolu czy She Wants Revenge, rozmawiających z tobą, kiedy jesteś młody i dużo czasu spędzasz samotnie w transporcie miejskim. Niedługo znowu wszystko się przełamie i wrócą liryki o miastach-wampirach, a póki co sunset, girls, cool disaster, she wears nothing / can't resist etc. No i jeszcze:
we can french kiss some French girls. Spoko. Gdybym pisał o Cut Copy również wystawiłbym 8.0 i to asocjacyjne napomknienie o nich wydaje się być przy okazji rozmowy o Japandroids nieprzypadkowym. Te dwie gwiazdy suną po prostu równolegle po firmamencie ludzkiej emocjonalności! Szaleństwo.

myspace