poniedziałek, 29 czerwca 2009

5.0's, pt 4

Mane, tekel, zjebane:

Junior Boys
Begone Dull Care

2009, Domino


Gdyby było tych kolesi więcej można by śmiało mówić o zespole jednej płyty. Być może nie ma większego sensu upatrywanie całości sukcesu Last Exit w bitach Darka, ale coś jest na rzeczy, bo robiąc sobie prezent z odrobiny szczerości, można z perspektywy czasu stwierdzić, iż osierocone przezeń So This Is Goodbye było jedynie przystanięciem w rozwoju dla przeglądu dostępnych opcji. Wybór padł na ścieżkę starożytnego mistrza Chu-Jozy. Monotonia i letniość Begone Dull Care sprawiają, że nawet na siłę trudno wynaleźć tu ów touch circa 2004, który z łatwością narzucił się najbardziej wytrwałym pokładom pamięci. To nie Junior Boys, a tylko smutnawe disco i klubowy miał do puszczenia w empiku.


Yppah
They Know What Ghosts Know

2009, Ninja Tune



To byłby hit, gdyby wcześniej nie było Salaryman, którzy z płyty na płytę wciskali sztylet coraz głębiej w plecy pełnego werwy instrumentalu. Na ten moment tego typu grania *nie ma*, nawet, jeśli jest tworzone jako opracowanie kolejnego genre w ramach czyjegoś osobistego hobby (w 2006 na You Are Beautiful At All Times Yppah referował okolice instrumentalnego hip-hopu i break-beatu). Koleś na pewno dobrze się bawił, poznał kawałek historii muzyki mniej i bardziej popularnej, przekopał się przez masę fascynujących płyt funkcjonujących jako zapomniane kamienie milowe najbardziej aktualnych obecnie stylistyk. Ale nie wiem, co niby jest tu przeznaczone dla mnie: jakaś autotematyczna refleksja nad możliwymi motywacjami tworzenia czy bryk z kanonu najlepszych zagrywek w fuzji elektronika-gitary ostatnich lat? Jedyne co cieszy to niezły kant: do bólu formalistyczne gówno bez jednego zająknięcia się w temacie neo-poważki.


Julianna Barwick
Florine EP
2009, eMusic Selects



Piękny damski wokal, zapętlony w hipnotyczne, syrenie harmonie, sam jeden zapełnia krótką, efemeryczną płytę idealną do ukołysania do snu. Jeżeli jesteś kimś, kto lubi piękny damski wokal, zapętlony w hipnotyczne, syrenie harmonie, który sam jeden zapełnia krótką, efemeryczną płytę idealną do ukołysania do snu, to na pewno Florine zadowoli cię i powodzenia. Jeżeli jednak twoje koleżanki już wystarczająco dużo zawodzą, szybko będziesz miał dość tej EPki, poręcznej, ale zawierającej piękny, zapętlony w hipnotyczne, syrenie harmonie damski wokal, który sam jeden zapełnia krótką, efemeryczną płytę idealną do ukołysania do snu.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Candy Claws - In the Dream of the Sea Life

Candy Claws
In the Dream of the Sea Life

2009,
Act So Big Forest/Indiecater



8.2



Muzyce nie wystarcza tworzywa, aby być naprawdę plastyczną. To nieosiągalny ideał i można nań dźwięk jedynie stylizować. Iluzja zyskuje sporo na sile dzięki symbolom. W przypadku Candy Claws, warstwy białego szumu, przewalające się lubieżnie po gładkich podkładach, to oczywiście znak na lato, nagrzane godziny lipcowych dni, kiedy wszystko jest prześwietlone i jawnie śni o obezwładnieniu pożądaniem. Zbyt statyczna forma pod taką treść? Ok: odpowiednie zagęszczenie i dynamizacja do shoegaze'u, ruchliwego, kapryśnego i bardziej ekshibicjonistycznego niż z zasady introspektywny ambient. Wokal rozwichrzony aż do niezrozumiałości to znak na niewystarczającą moc opisową języka, upokorzonego przez niewyrażalną tajemnicę morza tak dobitnie, że musi współpracować z bulgoczącą, onomatopeiczną elektroniką opartą na mimetycznym naśladownictwie wodnego mikrokosmosu.

To wszystko w książce, którą Candy Claws się inspirowali: Morze wokół nas Rachel Louise Carson. Z tymże jest to pozycja raczej niezbyt przygodowa, a bardziej relacyjna, paranaukowa (część serii Rodowody cywilizacji). Nudy, a więc już warto kłamać i nałożyć na ocean trochę balearycznej rozkoszy (z upływem płyty coraz bardziej zawiesistej). Z tych cech, inspiracji i przynależności gatunkowych, wyłania się idealna pozycja na lato: impresjonistyczna błyskotka nawiązująca do tak mocarnych albumów jak Endless Summer czy Tropism, ale przystępna jednocześnie dla sympatyków Pains of Being Pure at Heart i innych, wysoce estetycznych hedonizmów. Rzadko kiedy słyszy się takie nastawienie na ewokatywność, że pociąga ono za sobą rezygnację z czystości brzmienia. Niekiedy materiału wydarza się tutaj za dużo, ścieżki ścierają się ze sobą, a wokale bywają spychane do offu przez samą ideę słodkiego sztormu. Potrzeba wykreowania obrazu niejednokrotnie zaważyła ujemnie na formalnej stronie dzieła, co ludzkość dzieli z muzyką bez mrugnięcia okiem.

myspace

sobota, 20 czerwca 2009

Sunset Rubdown - Dragonslayer

Sunset Rubdown
Dragonslayer

2009, Jagjaguwar



5.4



Gdybym kiedyś zapodał takie czary jak przedział 02:40-03:10!-03-25 Silver Moons, zapewne też nie powstrzymałbym się od spożytkowania tego jako wizytówki. Fascynacja openerem wpływa ujemnie na odbiór pozostałych kawałków, operujących już bardziej standardowym indie-rockowym song-writingiem, ale trzeba przyznać, że cierpliwie obcując z całością, można uznać ją za grower wymagający uleżenia się. Idealnie dopasowane tonacją damskie wsparcie (Camilla Wynn Ingr) dla wokalu Kruga jest tutaj na pewno kartą przetargową umożliwiającą przełknięcie charakterystycznej maniery człowieka dzielącego swój czas między SR a Wolf Parade.

ALE: od niedocenionego, bo wydanego o półtora roku za wcześnie, Random Spirit Lover, trochę się SR odwrócili od rzygania flakami i teleportacji w środek ogniska rozpalonego przez Flaming Lips, co niestety = deficytowi dziwnego, tajemniczego piękna. Jest go na Dragonslayer mniej, ubranego w przymałe dlań ciuszki interpolowej poetyki. Niezaprzeczalnie solidne Idiot Heart czy Black Swan wprowadzają jeszcze trudne do rozstrzygnięcia igranie z konwencjami, ale takie Apollo And the Buffalo And Anna Anna Anna Oh! wzbogaca zbędnie repetowane skandowanie jedynie solówką słabo stylizowaną na kiczowatą, rockową balladę. Równie zabawnie brzmi tu wokal Camilli, z trudem, jakby z obowiązku, wpasowanej w ciasną i płaską, jak przenośny wymiar, przestrzeń tego kawałka-wpadki.

SR odstręczają tak samo jak Of Montreal: drażniąc nawarstwianiem w piosenkach kolejnych kubistycznych konturów *czegoś tak bardzo Innego*. Przykładem ponad dziesięciominutowy closer Dragonslayera, operujący większością dostępnych gitarowej muzyce sposobów ekspresji. Obsesyjny, bliski słowotoku eklektyzm stawia obok siebie nie tylko skrajnie różne genres, ale przede wszystkim dramatycznie słabe dłużyzny obok sekund maksymalnej charyzmy. Atakowany nieuzasadnionym chaosem song-writing udaje się w ostatniej chwili ratować czymś lo-fi, czymś barwnym i ciepłym, jakby wyrwanym z '60 czy '70. Melodie zachowują old-schoolowo art-rockowy charakter: przeciągane z lekka, balansują na granicy estetycznej ekonomii. Teksty zasługują czasami na miano literackich, mimo iż przywołują zazwyczaj jedynie którąś wersję topiki Szkoły uczuć. Sumując: bardzo dziwny, miejscami nie do zdzierżenia, broniący się przebłyskami geniuszu, bliźniak niemal równolegle wydanego Bitte Orca Dirty Projectors.

wtorek, 9 czerwca 2009

Balmorhea - All Is Wild, All Is Silent

Balmorhea
All Is Wild, All Is Silent

2009, Western Vinyl


4.
7


Można przeczytać sobie w Internecie, że najnowsza Balmorhea to już naprawdę wszystko, czego dokonać można w muzyce instrumentalnej opartej na post-rocku. Eee-e, ale ciepło jest, spocić się źle, więc jakieś randomowe kwestie i fajrant, na lody:
  • Na przynależność do post-rocka wskazują orkiestracje i przechodzenie od ciszy do pełnego rozbrzmienia, ale całe to wielkie instrumentarium wydaje się tu być na usługach ideałów folku, szczególnie tego wywiedzionego z Ameryki Południowej i Środkowej. Rejony gorące, parne, ale oglądane z chłodzącego oddalenia - np. z pokładu awionetki - przyciągają wzrok czarnymi krechami lasów namorzynowych.

  • Jeśli nieźle zapowiadający się pod względem epickości kawałek zostaje z nagła i na zawsze przerwany to jest to bardziej literacka fragmentaryczność niż konwencjonalne post-rockowe zejście do ciszy. Brak nawrotu do toku narracji, można interpretować w kontekście atmosfery jasnej aż do oniryzmu prześwietlenia, jako porzucenie notatki sporządzanej w dzienniku podróży na rzecz doznania kolejnej nadarzającej się atrakcji. Zdaje się jednak, że gdzieś już takiego porównania/usprawiedliwienia użyłem. A przede mną ktoś inny. I po mnie ktoś.
  • Czy to Banco de Gaia i tegoż chorobliwie monumentalne zapisy przemieszczania się? Raczej nie - jest bardziej przystępnie, bardziej po dzisiejszemu. W składzie poszerzonym o trzy osoby Balmorhea mogą swobodnie cytować masterów z Tuatary, nawiązywać do Morricone z Misji czy arcydziełek iberoamerykańskiego realizmu magicznego (z racji tropikalnej atmosfery; w momentach wokalizowanych dusznej aż do mistycyzmu), a być może także do Spokes dla przetestowania czy zamknięcie eposu w 2-3 minutach kartkowania rzeczywiście odświeży formułę.
Można by dłużej, ale piwo się chłodzi to nie ma co bredzić, szczególnie, że mamy do czynienia z płytą po prostu: nietuzinkowo przyjemną (łatwą), bezkonfliktową (nic nie wnoszącą) i niezbyt żywotną. Z dotychczasowych pięciu przesłuchań, trzy pierwsze odbyłem taśmowo, bez żadnej przerwy: 1) przetwarzając materiał w pozycji lotosu, 2) paląc papierosa w wietrzne popołudnie na zieleniejącej równinie, 3) oglądając telewizję bez fonii. Jedna nota wyżej dla zmęczonych przesłuchiwaniem pojawiających się w odstępach tygodnia kolejnych epokowych dzieł - dla nich osobnym, silnie wartościującym atraktorem będzie tu bezpretensjonalność. Strzałka, kujony.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Wywiad z Tiny Vipers



Co mógłbym podarować
wam na Dzień Dziecka, jak nie przekonanie, że mi się chce? Specjalnie dla was krótki wywiad z Jesy Fortino (Tiny Vipers), gwiazdką tegorocznego OFFa. Enjoy!


Surowy zapis rozmowy (.txt) w oryginalnej wersji językowej:




Dawno temu czytałem gdzieś, że bywałaś roztrzęsiona na pierwszych koncertach, jakby nie do końca przekonana o wartości swojej muzyki. Teraz jesteś jedną z bardziej interesujących spośród okołofolkowych artystek Sub Popu. Marzenia się spełniły czy to dopiero początek twoich oczekiwań?

No, nieźle się tremowałam przed występami. Nadal zresztą jestem nerwowa, ale zdążyłam się trochę przyzwyczaić. A oczekiwania? Bywają serio szkodliwe, więc na ten moment po prostu skupiam się na gitarze, na materiale do zagrania, już bez zwracania uwagi na to, jak mogą oceniać to ludzie. Zerwałam z tym przyzwyczajeniem i dzięki temu jestem w stanie hamować własne oczekiwania zanim jeszcze zdążą podrosnąć.

Oczywiste dla mnie, że twoja muzyka to nie tylko dźwięki, ale także odzwierciedlenia jakichś widoków czy wspomnień. Momentami Hands Across the Void brzmi jak concept-album o różnych krajobrazach zmieniających się pod wpływem światła. Są jakieś miejsca czy może dziecinne mity, które są dla ciebie inspiracją?

Rzeczywiście, las i góry, przy których dorastałam mocno na mnie wpłynęły. Jak dla mnie, las jest najkorzystniejszym miejscem dla dziecięcej wyobraźni, bo ona naprawdę w takich warunkach eksploduje. Wokół nie ma nikogo innego, a natura staje się rzeczywistością alternatywną dla pewnych aspektów dorastania w małym miasteczku. Dużo moich obserwacji płynie właśnie z doznania kontrastowości życia na prowincji z całym tym łażeniem po miejscach typu Fred Meyer And Target (sieć sklepów), przymusem szkoły etc., a powrotem do domu przy ciemnym lesie, szwendaniem się po miejscu, w którym nikt inny się nie liczy... Zawsze chciałam skakać sobie tylko swobodnie z drzewa na drzewo, jak zwierzęta, z dala od ohydy nowoczesnego człowieka.

Heh, mam trochę podobnych doświadczeń. W wielu recenzjach czytałem, że twój debiut to płyta nawiedzona czy niepokojąca. Spotkałaś się kiedyś podczas pobytu w lesie z czymś w takim klimacie?

Kiedyś łażąc tu i tam natknęłam się w nim na kilka wejść do starych, opuszczonych kopalń, ale nigdy nie próbowałam wejść głębiej, bo jest to rzeczywiście przerażające doznanie. Poza tym niebezpieczne, bo korytarze mogą się zawalić, no i niekiedy w takich miejscach jest trujące powietrze, gaz. Przy Black Diamond i Cougar Mountain są na przykład takie szyby, które wydają się nie mieć w ogóle dna. Są ogrodzone, żeby ludzie i zwierzęta nie wchodziły do nich, ale kiedyś z chłopakiem sondowaliśmy taki pionowy tunel wrzucając do niego rzeczy i absolutnie nie było słychać, aby gdzieś w końcu lądowały. Czasami w okolicy, w której dorosłam, można było też napotkać pozostałości po zrujnowanych miasteczkach: fundamenty porzuconych budynków czy urywające się nagle tory.

Moje ulubione kawałki z Hand Across the Void to chyba Forest On Fire i Swastika. Jaka jest historia tych utworów?

Forest On Fire to piosenka prawie całkowicie zaimprowizowana w studiu. Kilka utworów na nowej płycie także zostało w ten sposób zrobionych. Mam parę słów, ale tylko kilka i właściwie pozwalam kolejnym się doklejać jak chcą.

Fajnie w ogóle, że akurat te utwory wspominasz, bo nagrywanie Forest On Fire miało wielki wpływ i może ujmę to tak: nagrywając debiut czułam się czasami ograniczana czy przymuszona do niektórych działań; hamujące było to pragnienie odwalenia nieziemsko dobrej roboty, bezbłędnej. Myślałam, że o to chodzi w nagraniu płyty, o utrwalenie idealnego występu - odtworzenia pewnych doświadczeń, ale bez właściwych im uchybień. Forest On Fire nagrywaliśmy już po czasie, jaki mieliśmy zarezerwowany w studiu; dopiero w momencie, kiedy już materiału na album było dość, a więc presja była zerowa. Czułam się wtedy jedyny raz zdolna improwizować i jednocześnie coś dobrego nagrać.

Do tego momentu rejestrowanie nie było zabawą. Realizator posuwał się nawet do usuwania ze ścieżek dźwięku przesuwania palców po strunach... Paraliżująca akcja i wtedy stwierdziłam, że przyszłe nagrania będą takie jak Forest On Fire, a więc raczej okazją do stworzenia czegoś nowego, zamiast prób bycia perfekcyjnym odwzorowywaczem (take za take'em do formalnego ideału) czy nagrywania pod przyszłe występy live. No i to był krok od nienawidzenia nagrywania do pokochania tego.

A więc gdyby nie Forest On Fire, kolejna płyta prawdopodobnie wcale by nie powstała, a tak jest i to poświęcona właśnie takiej swobodzie. Kawałki rejestrowałam na taśmie analogowej, spory procent materiału jest praktycznie grany na żywo, niekiedy nawet improwizowanie, bo to tym bardziej podkreśla, że taki kawałek czy płyta mogły zdarzyć się tylko ten jeden jedyny raz. Teraz widzę nagrywanie raczej jako łapanie czegoś wyjątkowego na taśmę, czegoś co nie mogłoby zostać odtworzone. Zachodzi gdzieś-coś bardzo delikatnego i skomplikowanego i nie jest dobrą metodą spisanie tego czy tłumaczenie. To jednorazowa sprawa, która nigdy nie powtórzy się tak samo i stąd płynie w pewien sposób magiczny charakter rejestrowania dźwięku.

Shipwreck to dziwny tytuł jak na piosenkę dziewczyny, która dorastała przy lesie. Masz jakiś taki obraz w wyobraźni, który byłby inspiracją?

No był taki moment, że wszystko się sypało i byłam w ogóle odcięta od świata. Z tego doznania wyłoniła się wizualizacja wraku. Pewnie wielu ludzi ma takie chwile w życiu - bezradności i osadzenia na mieliźnie.

Dałabyś radę wyróżnić jakąś manierę, wspólny mianownik, jeśli chodzi o interpretację twoich utworów? Tytuły i potencjał do ewokowania pewnych obrazów czy sytuacji sprawiają, że można by postrzegać to wszystko jako jakiś rodzaj poezji.

Trudno powiedzieć. Nie piszę na pewno, żeby to było potem interpretowane. Żadna zaszyfrowana układanka czy coś, raczej czyste abstrakcje, więc przynajmniej zostaje sporo miejsca na pomysły, jakiekolwiek wpadną komuś do głowy.

A jest taka kanadyjska pisarka - Margaret Atwood i jej Wynurzenie miejscami wyraźnie przypomina twoje granie.

Nie słyszałam o niej. Jeszcze.

Co w procesie twórczym jest dla ciebie najważniejsze? Polegasz na intuicji i spontanicznych pomysłach czy raczej na wyuczonych umiejętnościach?

Zdecydowanie intuicja. Nie przeszłam żadnego kursu gitary. Nauczyłam się grać, bo podobały mi się dźwięki jakie wydaje, potem tylko dopasowałam się do ograniczeń instrumentu. Ważnym jest czuć szczęście - najistotniejsze kawałki powstały, kiedy byłam absolutnie wolna od presji.

Jest taki cytat z New York Timesa na stronie Sub Popu: [Jesy Fortino] nie opowiada historii, podąża raczej ku inkantacjom, osiąga trans. Czy twoja muzyka ma na celu eskapizm, wyzwolenie od rzeczywistości?

Nie, raczej nie nagrywam w jakimkolwiek celu. Nie ma żadnej misji ani wiodącego tematu. Wypuszczam materiał, a jeśli ludzie go lubią to mnie to cieszy i wątpię, aby było wiele więcej ponad to.

Co będzie zawierał twój nadchodzący album - Life On Earth? Masz zamiar kontynuować coś w stylu minimalistycznego dream-folku czy raczej zaskoczyć czymś nowym?

Zdaje się, że stylistycznie pozostanę w rejonach Hands Across the Void, ale przy o wiele większej samoświadomości. Jestem bardziej pewna nowych kawałków, bo wydają się być bardziej dojrzałe i bardziej osobiste. Debiut był częścią mnie, jasne, ale też po części próbą spełnienia mojej własnej wizji siebie. Sofomor natomiast to po prostu zbiór historyjek czy wspomnień, które są w stanie egzystować na własną rękę. Nagranie tego materiału nie było już odczuwane jako praca - wyszło bardzo naturalnie przelewanie tych przeżyć w muzykę, podczas gdy na Hands Across... momentami musiałam przymuszać się i kombinować.

Co z inspiracjami ze strony innych muzyków?

Townes Van Zandte, Durutti Column, Aiden Baker, Crystal Hell Pool

Na koniec, trudno mi się powstrzymać od spytania o twoje tatuaże. Mają jakieś znaczenie? Miejscami są podobne do tradycyjnych eskimoskich czy innuickich wzorów.


Jeden wysoko na lewym ramieniu to kompletny idiotyzm zrobiony w wieku 15 lat. Chryste, nie cierpię go, nie znaczy nic ponad nastoletni bunt, ale jak chcesz to bliżej pokażę ci go, mam nadzieję, w Polsce. Na przedramieniu prawej ręki mam tatuaż na pamiątkę przyjaciela, który umarł, kiedy byłam młodsza. Na piersi natomiast mam wydziergany mikroskop. Mam jeszcze parę, ale, Boże, nie cierpię o nich mówić, więc sorry, jeśli moja odpowiedź ssie - gdybym mogła pozbyłabym się 90 %, ha!


myspace