czwartek, 19 listopada 2009

Bez słuchania I

Od dzisiaj co jakiś czas będę wystawiał noty nie mając empirycznego pojęcia o przedmiocie oceniania poza paroma spojrzeniami na okładkę, wiedzą ogólną o planecie Ziemia oraz podłej naturze ludzkiej. Nie mówię, że to rewolucja w recepcji, tajemnicą poliszynela jest, że o większości polskich albumów nawet najpoważniejsze serwisy piszą w ciemno. Są tylko dwie zasady: 1) kiedy napiszę o czymś w cyklu Bez słuchania, a potem to wyląduje w mojej liście rocznej, moje poczucie humoru samo w sobie jest mocniejsze niż wasz zsumowany potencjał rozrodczy, 2) ALE: jeśli z grubsza kojarzycie Treny, rzymska cyfra przy kolejnych odsłonach cyklu powinna powiedzieć wam, że podchodzę do sprawy naprawdę serio.

Letting Up Despite Great Faults
Letting Up Despite Great Faults
2009, New Words



2.3


Otwórzcie okładkę w sąsiedniej zakładce - pokaże się powiększona. Będziemy mogli się lepiej przyjrzeć.

Dziewczyna farbuje się na czarno, ale do niej wrócimy. Koleś ma brzuszek piwny, bo przedkłada zabawę nad dyscyplinę. Nigdy nie był na siłowni, co można mu wybaczyć, ale można też zgadywać, że jest na tyle młody i pełnosprawny, że sto brzuszków dziennie nie powinno sprawiać mu problemu, więc zaniedbanie podstaw (ideologiczne oczywiście - tak jak każda kobieta w gruncie rzeczy lubi się malować, tak każdy facet marzy sobie, że jest nieźle zbudowany; parcie na przekór tym naturalnym ciągotkom to postanowienia w stylu wegetarianizmu: opacznie rozumiejące dyscyplinę wewnętrzną). Rurki dorzucają swoje jako kaprys ewolucji zapowiadający, że niedługo (ku uldze przedzierającej się do tronu kasty wiecznie zasapanych) będzie można sobie dać spokój z niezaplanowanym bieganiem.

Balon i maska jasno świadczą o kompleksie Piotrusia Pana, o którym pierwszy raz przeczytałem w książeczce do bierzmowania (tamże: *petting*, o ja). Wtedy jeszcze nie było indie. Tutaj to świadectwo bycia jakimś geekiem, szaleńczym pasjonatem, który jako lunatyk i autyk (skoro już mam zwolnienie z w-fu, czas nauczyć się opowiadać z błyskiem w oku o wampirycznym yaoi) pozostaje atrakcyjny dla pewnego typu kobiet. Najczęściej tych, które myślą o sobie jako o skrycie wrażliwych, ale zmuszonych (przez Życie...) grać absolutnie racjonalne, twardo stąpające po ziemi. Zazwyczaj nie urodziły się takie, ale wykształciły w sobie to fałszywe i powierzchowne przekonanie na podstawie presji rodzicielskiej lub nastoletniego samobiczowania, więc, konsekwentnie, zostały obciążone kompleksem a-dziecinna-zdążę-być-jutro, który streszcza się w schemacie: mój chłopak jest taki wolny (balon i maska tego stojącego w miejscu, zdziecinniałego idioty vs. ostentacyjnie dorosłe/kobiece hiper niskie biodrówki z rezygnacją wnoszące pochodnię w mroczny tunel początków eksperymentowania z kobiecością) + ach, jaki to wymagający związek, tak się różnimy = apologia wojny na kompromisy. Kto pierwszy zaproponuje kompromis wygrywa - dojrzałość okazuje się przez potulne uznanie tej jedynej reguły za obowiązującą.

Mając to wszystko na uwadze pozostaje stwierdzić, że gdyby tylko koleś z okładki nie był grubiutki, impuls emo przeszedłby ze sfery przeczuć do zony przekonań. Jasnym więc staje się, że zabalansowano tu na krawędzi, a my mamy w efekcie do czynienia z indie, czyli wyczuciem marketingu. O czym później. Do zapamiętania krótkotrwałego: jeśli pewnym jest, że mógłbym ciągnąć charakterystykę postaci z okładki przez kolejne ekrany (a pewnym jest), oznacza to, że każdy potencjalny odbiorca może to robić i mniej lub bardziej świadomie - robi. Mamy więc przekaz podprogowy, szperający za idealnym odbiorcą zdolnym stworzyć najbardziej kompletną mapę umysłu dotyczącą okładki-trailera. Złem jest tutaj fakt, że album ten trafił do sprzedaży i jest dziełem sztuki, więc idealny odbiorca charakteryzuje się też potencjałem nabywczym, a więc do pewnego stopnia (tego, na którym sięga po portfel) stworzona przez niego mapa umysłu musi prowadzić do aprobaty treści zasugerowanych.



Do aprobaty zjednuje m.in. tło. Otwarte pole i zamglony las na dalekim, dalekim planie implikują ambient, ale zieje też luka po skrajności tego genre - ortodoksyjnego przywiązania do plam, smug, impresji etc. Pozostaje więc tylko pusta sugestia, że coś na płycie będzie powiązane ze stereotypowym przekonaniem o wymagającej naturze gatunku, a więc spodziewać się można także pretekstu do podbicia sobie ego. To zakamuflowany przekaz dla ludzi operujących pojęciem ambitnej, inteligentnej muzyki. To oni, we własnym mniemaniu, uwrażliwieni na najbardziej aktualne drgnienia kultury, mają odkryć, że ostrość ździebeł trawy, ich barwa (ochra, sepia etc. broczące przy okazji konotacjami powiązanymi z tanim sentymentalizmem starych fotografii lub, jeszcze tańszym, nowych drukowanych z filtrem), krzyżowanie się i gęstość linkują po prostu shoegaze z jego nakładającymi się ścieżkami i nostalgią, rewizytacją marzenia. ALE, jak już ustaliliśmy, postacie ludzkie będące centrum okładki są wyznawcami jakiegoś indie i depczą po trawie. Więc: shoegaze poniżony, shoegaze dolorosa; zepchnięty do roli ozdobnika funkcjonuje na tej płycie głównie na bazie rozbudzanych przez rozmyte syntezatory reminiscencji. Co warto zapamiętać? Niezdecydowanie i letniość: to w końcu shoe- czy może jednak trochę więcej jaj i przyznamy się, że jednak o niebo mniej wymagające, a funkcjonujące już prawie jako genre (ilość posiada bowiem, choć krotochwilne często, moce stwórcze), unfocused electro?

Wniosek: jeśli wszystkie detale zostają spożytkowane, aby budować całość i żaden z nich nie jest przypadkowy, najprawdopodobniej mamy do czynienia z manipulacją odbiorem. Propaganda zastosowana na tej okładce mówi jasno: jeśli chcesz posłuchać muzyki, którą tworzą ludzie ubierający się jak ty, podczas gdy ubierasz się jak ludzie przedstawieni na okładce naszej płyty - powinieneś mieć naszą płytę. To naprawdę ohydne: odwołanie się do naturalnej (choć przereklamowanej jako mus) potrzeby akceptacji zarobionej przebywaniem z osobami o podobnych gustach odzieżowych zamiast do samych przeżyć estetycznych, które powinna gwarantować muzyka, sprawia, że kupujący płytę płaci tak naprawdę za substytut kontaktów interpersonalnych, a nie za dzieło sztuki. Jeszcze przed chwilą cisnęło się na usta indie, teraz coraz nachalniej gumowa lala. W ten sposób Letting Up Despite Great Faults przyczyniają się do ochłodzenia klimatu emocjonalnego ludzkości XXI w. - wąskie, bo wąskie (przypadek z tymi rurkami, co?), ale jednak *jakieś* spektrum emocji żywi się do FOTOGRAFII, MANEKINÓW i ŻURNALI, które powoli zastępują takie wartości jak poznanie siebie nawzajem, bliskość, zaufanie, antykoncepcja angażująca procesy pamięciowe i tym podobne cechy czyniące z nas piękne i kompetentne jednostki. Won!

2 komentarze:

  1. Będąc kolejna osobą, pragnącą zapiać pieśń pochwalną ku twojej czci oraz każdej literze i znaku interpunkcyjnemu postawionym twoimi nieopisanie przeuzdolnionymi dłońmi, pozwolę sobie na stwierdzenie, że uzależniasz i ani mi się waż robić sobie 'przerwy' w pisaniu!I, fuck the beatles- to ja od razu wiedziałam, że kultura.A parce w szkole to nie na temat były, co?

    OdpowiedzUsuń
  2. A właśnie, że były. Zacząłem się zabawiać dopiero po otrzymaniu dowodu osobistego. Mam nadzieję, że podkreślam tym wyznaniem priorytetowy aspekt bloga: dojrzałość.

    Dłuższa przerwa jest zaplanowana dopiero w okolicach walentynek 2010. W antrakcie radzę sięgnąć po 'Wichrowe wzgórza'. Pozdrawiam, całuję

    OdpowiedzUsuń