Spodziewajcie się od tego miesiąca więcej tekstów o książkach. Początkowo skupię się na literaturze postapo, potem też trochę współczesnej Ameryki w ogóle (z Kanadą włącznie, bez Meksyku), a potem może Boris Vian, ale jeszcze nie wiem. Elson, kotki :*
Cormac McCarthy
Droga (The Road)
Kraków 2008
7.3 Trudno znaleźć w najbardziej współczesnej literaturze pełniejszą realizację prototypowej wizji postapokaliptycznej. Szperając w śmietniku jaki przedstawia sobą ten krąg zainteresowań pisarskich, można dotrzeć do rzeczy artystycznie bardziej satysfakcjonujących, bardziej wstrząsających i, przede wszystkim, mniej pretensjonalnych, ale McCarthy'emu zwykle udaje się jakoś oddalić wątpliwości czytelnika. Ostatecznie, zdaniem jego wydawcy, jest jednym z największych żyjących pisarzy amerykańskich. Wszystko jedno i wątpliwe. Ważne, że na mocy zestawienia z resztą literatury przedstawiającej świat po końcu świata, przebiegle wygrywa.
Po pierwsze akcja utworu toczy się w realiach postapokalipsy typu dying earth, więc katastrofa jest winą zmian zachodzących w samej planecie, spowodowanych prawdopodobnie uderzeniem meteoru czy asteroidy. Efektem bezpośrednim jest zredukowanie ilości światła słonecznego przez wzbity w atmosferę pył i sadzę po pożarach, zaś długofalowym stale postępujące: ochłodzenie klimatu i degradacja cywilizacji. W takim wypadku zarzut o uchylenie się od wprowadzenia w fabułę schodzi ze sceny. Asteroida to, jasne, metafora nieuchronnego losu, ale też wyraźnie wybieg pozwalający McCarthy'emu na pochwalony przez krytyków minimalizm: katastrofa z kosmosu sprawia, że można obejść się bez obszernych figur opisowych właściwych konwencji (relacja z reakcji globalnego społeczeństwa na zbliżające się uderzenie, postawy przywódców państw, szaleni naukowcy i religia, jak ma wyglądać teraz kultura?, totalna miazga w epicentrum, research jak właściwie działa bomba lub czterej jeźdźcy etc., etc.), dzięki czemu narrację bez kłopotu rozpoczyna się in medias res.
Również uzasadnianie dlaczego akurat bohater książki przetrwał nie jest potrzebne: to postapo, świat chwiejnie trwający po wyniszczającej tragedii, której znakiem rozpoznawczym była randomowość zrównująca do zera praktycznie całe ludzkie wyposażenie w mniej lub bardziej istotne dla przeżycia talenty czy cechy charakteru. Wszelkie moszczenie przedstawianej historii jawi się być w takich warunkach rzeczywiście niepotrzebnym. McCarthy wychodzi jednak kurtuazyjnie na przeciw żądnym porządku czytelnikom wprowadzając delikatne retrospekcje wyjaśniające m.in. skład osobowy pary, której przygody będziemy śledzić (tata i synek, mamusia popełnia samobójstwo, bojąc się paść ofiarą wzrastającej anarchii). Do ukłonów w stronę czytelnika warto dodać, że podobno dopiero w kolejnych edycjach książki pojawiły się znaki przestankowe, pierwotnie pominięte przez autora. W Polsce rzecz ma się w sumie nieźle: nasze wydanie Drogi ma interpunkcję, ale poszczególne partie dialogowe nie zaczynają się od myślników. W Polsce komercja z awangardą jedynie remisuje, w US 1:0. Dzwońcie do gazet.
Główny bohater podróżuje po wyniszczonych Stanach z dziesięciolatkiem. Niewyimaginowanym niestety. Pretensjonalna strona dialogów polegających głównie na podtrzymaniu w dzieciaku nadziei i poczucia sensu wędrówki (wymyślona na użytek stworzenia iluzji celowości działań misja niesienia ognia i reprezentowania dobrych ludzi) jest sukcesywnie osłabiana. Trudno kwestionować fakt, że opiekuńcza perswazja, dla dorosłego czytelnika płytka, kierowana do dziecka przydaje historii realizmu (zresztą łatwo sprawdzić pozytywny wynik tego równania: pod pocieszanego dzieciaka podstawiamy pocieszaną piękną kobietę, wielką miłość bohatera. Uznane postępowanie metodologiczne, tzw. negative ta-dah). Z drugiej jednak strony dziecięcy bohater ujawnia, oczywiście, jak grubymi nićmi szyta jest wzruszająca strona powieści. Bez małego kosmity Dystrykt 9 straciłby z 1/4 siły oddziaływania. Bez Nel W Pustyni i w puszczy nie miałoby sensu. Przykładów użycia dziecięcego bohatera do pokrycia braków fabularnych można mnożyć i zazwyczaj okazują się one obraniem drogi na skróty. Być może przemówiła przez McCarthy'ego chęć przepchnięcia dzieła w z założenia ciężkiej konwencji do świadomości szerszej publiki, ale wrażenie obcowania z Kwiatem pustyni postapo pozostaje do końca niezatarte, do czego jeszcze wrócimy.
Po trzecie McCarthy osadza akcję nie bezpośrednio po katastrofie. Stany zdążyły już się wyludnić, bohaterowie wykształcili w sobie nawyki pomocne w przetrwaniu w nowej rzeczywistości, napotkani po drodze ocaleni mieli czas się skonsolidować, zazwyczaj w zorganizowane grupy rabunkowe. Wokół spotkań z innymi niedobitkami buduje się właściwie cały ładunek emocjonalny nie wyczerpany relacją ojca i syna. Najbardziej narzuca się uwadze prosta defamiliaryzacja: budynki należy omijać lub badać ze wzmożoną ostrożnością - funkcjonują zupełnie odwrotnie do pierwotnego zespołu znaczeń (dom, rodzina, schronienie etc.). Ludzi również należy unikać: klimat koszmaru, momentami podniesionym do gore, implikują właśnie zetknięcia bohaterów z innymi. Strach, obrzydzenie, zaszczucie i hipnotyczną fascynację ewokują i rozlegające się w lesie bębny drapieżnych kultów religijnych, i przemieszczające się w poszukiwaniu towaru gangi łowców niewolników, i pojedynczy obcy, domyślnie: złodziej, zabójca lub ludzka skorupa, niebezpieczna, bo sprowadzona do impulsów. McCarthy w większości wypadków sugeruje niebezpieczeństwo, daje czytelnikowi jego skrawek - ten, który z ukrycia mogą zobaczyć bohaterowie - lub nawet ogranicza je do samego symbolu, wizualnego czy dźwiękowego. Z rzadka jedynie (około 4-5 razy w toku powieści, w równych odstępach) podkręca sprężynę, zazwyczaj wyraźnie dynamizując akcję, sugerując bliskość brutalnego końca bohaterów, ewokując rozedrganie otoczenia i psychiki postaci, aby ostatecznie zamrozić obiektyw na elemencie typowo gore, makabrycznie groteskowym, ale nie dotyczącym bohaterów fizycznie, a jedynie jako wzmożenie traumy.
Elementy horroru wydają się odbierać Drodze większość patosu, którego można się domyślać po zapoznaniu z pobieżnym szkicem powieści. Dość ambiwalentny stosunek wywołuje jednak czwarty filar: metaforyka, poetyckość języka tej powieści. Trudno zaprzeczyć, że McCarthy napisał jedną z tych powieści postapo, które można policzyć na palcach jednej ręki: profesjonalną pod względem technicznym. Nie ma tutaj zamieci metafor lub biegunowej ich fasadowości, spotykanej najczęściej w literaturze reprezentującej ten podgatunek. Trudno też o tanią paraboliczność czy pseudonaukowy, sztucznie uwiarygadniający bełkot. Równinne pejzaże przerywane miejscami przez cienie miast lub pasma autostrady poza tym, że pozostają efektowną dekoracją, działają także jako projekcja pejzażu wewnętrznego bohaterów, mniej nawet jako alegoria zrujnowanej ludzkości.
Wyniszczone konstrukcje i zrujnowana przyroda są skrytym bohaterem powieści (jako obiekt ww. defamiliaryzacji chociażby, sprawiającej, że budynki swoją pustką, brakiem szyb, rujnacją i tajemniczością mówią ostrzegając przed swoją zawartością). Wiele tu jednak symbolków, które podkreśla się specjalnie, żeby stworzyć w czytelniku złudzenie ogromnych umiejętności interpretacyjnych i przez ohydne pochlebstwo go pozyskać. Np. stalowy grot na włóczni jednego z łowców niewolników prowokuje narratora do wysnucia domysłu o odtworzeniu prymitywnych kuźni, gdzieś w głębi kraju. Pomysł ten zostaje wysnuty i natychmiast porzucony. Naszym zadaniem jest teraz popłakać się nad refleksją: świat w ruinie, a ludzie zamiast się ratować i współpracować, po pierwsze wyrabiają broń. Po otarciu łez można zadać sobie kilka pytań: skąd przekonanie narratora o lokalizacji rzekomej kuźni w głębi kraju? dlaczego prymitywna? czy kuźnia w ogóle może być nowoczesna? tak czy siak chodzi o młot, kowadło i kawał blachy, dlaczego włócznia w ogóle? etc.
To odpowiedni moment, żeby wrócić do wspomnianego już dyskomfortu: uznawany za jednego z najlepszych współczesnych pisarzy amerykańskich, McCarthy chyba jednak trochę siłowo włącza temat postapokalipsy w obręb swojej twórczości. Zdradza to poetyzacja zakończenia, nachalna i odstająca od reszty (domyślnie funkcjonować miało być może jako uczczenie klasyka postapo - Kantyczki dla Leibowitza, ale równie dobrze można je uznać za odnośnik do Drogi Kerouaca, którą Droga McCarthy'ego jako powieść drogi również mogłaby na upartego honorować), jakby nauczająca, że konwencja ta stać się może szczególnie bliską w obecnych czasach; oswajająca ogół czytelniczy symbolika (zwykle katastrofa musi ominąć Statuę Wolności, u McCarthy'ego ocalona zostaje puszka coca-coli, duh) oraz otwarte kompilowanie motywów już tkniętych, czy to przez wcześniejsze pozycje książkowe czy to przez Fallouty, czy to przez sięganie do puli wiadomości o konwencji znajdujących się w zakresie ogólnoczytelniczej wiedzy.
Pozostaje jednak faktem, że Droga jest jedną z nielicznych powieści, które można uznać za wzorcową realizację wizji (dla ogółu schematu wyobrażeniowego nt. literatury postapo Droga jest mniej więcej tym, czym komputerowy Stalker dla niespolszczonego Fallouta - ideałem ułatwionym). Okruszki nowatorstwa można mimo wszystko zbierać, a wśród nich wysoką rangę przyznać trzeba m.in. włączeniu do puli pejzaży postapo wybrzeża morskiego. Naiwność konwencji znoszą wspomniane już, dozowane regularnie, elementy gore, również wbrew pozorom dość niespotykane w tej literaturze, pisanej niechlujnie i ordynarnie przez fanów wizji raczej niż przez profesjonalnych twórców zdolnych okiełznać brutalność obrazowania i przedstawić je jako uzasadnione i potrzebne. Zwraca też uwagę subtelny motyw retrospekcji kręcących się wokół żony bohatera - jak w każdej praktycznie powieści postapo pojawia się w Drodze motyw gwałtu i niewolnictwa, również seksualnego, ale tutaj jedynie jako możliwość prowokująca fatalną decyzję. Te i wiele innych elementów znoszą kompilatorski charakter całości i szczęśliwie uniemożliwiają pełne wyzwolenie patetycznego potencjału.
Lektura Drogi może być przyjemna dla czytelnika nie zaznajomionego z konwencją postapokaliptycznych wizji. Dla niego (i przez takiego) została zresztą stworzona. Minimalizm i tempo akcji będą dla 80% największymi wabikami - książkę czyta się praktycznie w jeden wieczór i nie ma to nic wspólnego z jej objętością. Umiejętnie dozowane pigmentacje horrorem nakręcają spiralę nerwowości i zwalniają ją dokładnie w tych momentach, kiedy monotonny krajobraz destrukcji zaczyna nużyć. Reszta połknie jednym tchem dla samej wizji, zrealizowanej tu z rozmachem, wiernej pejzażom i atmosferze Fallouta czy Neuroshimy, choć przecież pozbawionej archetypicznego dla tych fikcji bohatera. Tym lepiej, jak się okazuje. Tło działań wiodących postaci jest żywcem wyjęte z gier, a po takim poruszać się jest zdolna jedynie postać płaska, nieuwznioślona żadnym ciekawym talentem, właściwie zerowa pod względem osobowości i ekspresji, praktycznie rzecz biorąc ujmowanej z behawiorystycznego punktu widzenia. Teoretycznie: spora wada. W praktyce: tak naprawdę książka ta służy tylko napatrzeniu się, pomimo przekazu, podobnie jak napatrzeniu służyć będzie jej ekranizacja. Jeśli przechodziły was ciarki przy obrzydliwościach literatury łagrowej, sprawdźcie jak pop wchłonął ten typ makabry i mieli ją na kolejną zapładniającą wyobraźnię wizję świata możliwego.