Sex Dreams & Denim Jeans
2010, Ed Banger
4.0
Kiedy byłem w podstawówce koledzy wrzucili jednej dziewczynie gumę we włosy. Była najpiękniejsza w klasie, więc, przyzwyczajona trochę do gówniarskich zalotów, z wyniosłym spokojem przyjmowała jedyne komplementy, na jakie stać dwunastoletnich gentlemanów. Zrelaksowana, bez jednej łzy, naskarżyła na wszystkich i zebrawszy dzienną daninę koniecznej do rozkwitu uwagi, usiadła z tyłu klasy żeby całe dwie lekcje czesać lejące się, długie, ciemnomiodowe włosy, lekko podtapirowane pod koniec od długotrwale sunącego przez nie grzebienia. Wtedy bawiła mnie oczywiście złośliwość, której padła ofiarą, teraz, w zupełnie inny sposób, bawi żywe wspomnienie tych włosów. Gdyby nie guma nie zwróciłbym pewnie na nie uwagi, pamięć nie uformowałaby wokół M. kokonu, który po latach otworzył się, emitując do obiegu wyobraźni rozproszone piksele, które przyciągając się nawzajem, sformowały pełen obraz. Wszystko dzięki gumie, mam tego świadomość, a jednak wspominam jej włosy, nie gumę.
Markowa biała sucz, którą oddelegowaliśmy w imię bangerów w ręce czarnych, niestety trochę dała. W metaforycznym sensie, którego tak bardzo chcieliśmy uniknąć, z bólem podejrzewając, że bestyjka korzysta z zagwarantowanej niepisaną umową licencji na różne wersje dosło. Sex Dreams And Denim Jeans słuchane z bliska, ogłuszające i pakowane każdym otworem, przez chwilę robi, ale szybko przychodzi chwila refleksji. Przy okazji ADD SUV na przykład, nie można nie zadać sobie paru pytań godnych Strefy 11: kto to w ogóle jest teraz Pharrell Williams? dlaczego w 02:49 pada słowo skateboard (poważnie, czemu nie jakiekolwiek inne?)? dlaczego refren jest takim gównem? dlaczego ciągnięto ten kawałek traktorami w ugór, choć każde dziecko powie, że kończyć winien się na pierwszej obiecującej zwrotce? W takim sąsiedztwie mierzi nawet dobrze znane Pop the Glock, pozbawione kompletnie refrenu, chociaż próbuje się go niewprawnie imitować, negocjując z odbiorcą obecność jakiegokolwiek momentu szczytowego. Ostatnie cztery kawałki jakby doklejone na siłę z lekkim wzlotem w postaci pierwszych trzydziestu sekund closera, który powinien pozostać instrumentalnym zamknięciem, ocalając tym samym chociaż finalny akcent przed wiszącą nad albumem klątwą oczywistości.
Przekonuje mnie jej głos, wierzę w umiejętności, ale nie mam szans na wczucie się. W co zresztą ona sama miałaby się angażować? W wiejski kawałek tytułowy, robiący z niej Vayę Con Dios? Cały debiut Uffie bazuje na trzech numerach. Świetnie humorystyczne MCs Can Kiss ostatnim wersem i outrem na piszczale przyjemnie i w sam czas rozbraja piętrzone dziewczyńskim szpanem napięcie. Senna, odrealniona atmosfera Give It Away również przyciąga, niespodziewanie sugerując odległe skojarzenia z Memory Tapes. Na największą uwagę zasługuje jednak piękne First Love - loliciarski dream-hop z trudnym do uzasadnienia przeczuciem tknięcia glitchem. Trudnym do uzasadnienia, bo ciężko skupić uwagę na dźwiękach trwając pod natłokiem sugestywnych ewokacji. Okręca mnie sobie wokół palca bez problemów, dając rzadko odczuwaną przyjemność utraty kontroli, a przecież to tylko wyznanie jakich wiele, naiwne solilokwium stylizowane na pamiętniczek opuszczonej księżniczki. Z plusów pozostaje jeszcze wymowa pop w Pop the Glock. Nie słyszałem tego kłopotliwego dla godnej artykulacji słówka lepiej wypowiedzianego. Difficult da się posłuchać kilka razy dzięki niesamowitemu zaśpiewowi obwieszczającemu koniec każdej frazy.
Lubię Uffie. Lub może raczej: lubię jej potencjał, bo jej samej przecież trochę nie ma. Doceniam po równo, na tyle na ile można doceniać kontur, tak prawdę jak kreację. She's bleeding hot, mając w sobie masę zjednującego uroku. Niezbyt na bieżąco śledziłem zawirowania w sprawie listy płac tego debiutu i chyba nawet nie chcę się wywiedzieć, kto spieprzył całą gamę możliwości nudziarskimi podkładami, podczas gdy lasce, której zapragnęło tylu zanim jeszcze ruszyła palcem, wystarczyłby plan minimum nieinwazyjnych seksownych teł. Może wspominam o tym, bo jestem w ciągu Long Distance, ale z takim Onrą zdziałałaby cuda (plan maxi). Muzyczka z Sex Dreams wlecze się tymczasem jak guma do żucia w wielkim, lepkim, uciążliwym płacie, który dopiero czeka rozdrobnienia na estetyczne listki. Wystarczyłby jeden z nich i piękne włosy, w które musi przecież zostać rzucona ta guma, zainicjowałyby start procesu zapamiętywania. Szkoda. Nie jej wina, ale słuchana jeszcze wczoraj, przegrywa Uffie ze wspomnieniem sprzed dekady.