Fundamentem tekstów ujawniających przebieg procesów wewnętrznych jest introspekcja. Badając siebie podczas doznawania dzieł sztuki łatwo dojść do przekonania, że odbiór jest jedną z czynności – jego jakość zależy od wyćwiczenia. Są mniej lub bardziej doświadczeni twórcy, którzy manipulując w zewnętrznej materii właściwymi danej gałęzi sztuki narzędziami produkują dzieła. I są też mniej lub bardziej doświadczeni odbiorcy, manipulujący w materii wewnętrznej: własnych przez dzieło wzbudzanych reakcji, różnego formatu: od niepohamowanych zrywów po mikroekspresje. Generowanie się i stabilizacja takich procesów daje się jednak zawsze prześledzić od samego zawiązania kontaktu z dziełem aż do ustabilizowania odczuć w osąd. Najefektywniejszym bodźcem autoanalizy jest moim zdaniem chęć przeciwstawienia się hype'owi, czyli mówiąc oględniej: pragnienie poniżenia języka i strategii reklamowych poprzez odtrącenie rzekomego ideału. Opłaca się, bo skutkuje wywyższeniem irytacji, gniewu itp. emocji do rangi przenikliwości, niezależności umysłowej czy nawet naturalnej, ludzkiej reakcji na martwotę, mechaniczność, idee deterministyczne etc.
Wszystko to wydaje się dosyć oczywiste i stanowi tylko podłoże jednej z przygód odbiorczych, z którą spotykam się w sobie od jakiegoś już czasu. Aby ją rozpracować i obrać kierunek na odpowiedzi układam sobie taką oto konstelację autorefleksji: wyraźna u mnie ostatnio apologia ambientu, osiągająca amplitudę entuzjazmu ~> równoległa niechęć do wszelkich tytułów, które można by opisać tagiem (nawet znajdującym się pośród wielu innych na podrzędnej pozycji) indie i powrót do najlepszych, uznanych dzieł tej gałęzi, zwieńczony niepowodzeniem i spotęgowaniem niechęci ~> odsunięcie się od oficjalnego debiutu Ariela Pinka, wyraźnie bogatsze w treść niż wcześniejsze uprzedzenia, bo usprawiedliwione samozadowoleniem z ustanowienia tradycji rozpoczętej skutecznym wymazaniem z pola widzenia Animal Collective z okresu post-Spirits ~> beznamiętny *pobyt* na niedawnym koncercie Caribou.
~> to niezbyt szczęśliwy znak. Cztery elementy wzmiankowanej konstelacji powinny pojawić się w umyśle czytelnika równolegle, natychmiastowo, jako jedna spójna całość, tak jak jawią się mi osobiście. To tworzenie narracji wymusza porządkowanie w czasie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: opowiadając dokonujemy już interpretacji, póki co mglistej. Wystarczy jednak zwrócić się ku opowieści, aby uzyskać klucz do kontynuowania dalszych, bardziej precyzyjnych rozważań nt. samego jej przedmiotu. Pisząc zupełnie na bieżąco, szybko i bez głębszego namysłu nad doborem słów i następstwem zdań, umieściłem koncert Caribou na samym końcu wyliczenia elementów konstelacji, mimo że jestem przekonany, że to on stał się ostatecznie genezą, momentem klaryfikacji, uświadomienia sobie całego procesu. Banalna prawda mówi, że osąd kształtuje się długo i potrzebuje inhibitora, „wyzwoliciela”. W moim przypadku był to właśnie gig Snaitha. A więc element jednak ostatni? Umieściłem koncert na końcu, bo w całym procesie introspekcji odegrał rolę przypisu, czyli wyjaśnienia całego toczącego się podświadomie od długich dni procesu recepcyjnego?
Narracja jest sama w sobie interpretacją, często nierozerwalnie powiązaną z oceną. Opowiadam i mając do wyboru obsadzenia koncertu Caribou w roli wydarzenia inicjującego cały proces lub przeciwnie: w roli przypisu, legendy – wybrałem to ostatnie, jakbym pragnął czym prędzej zdeprecjonować występ Snaitha. Przypisy? No, cóż, objaśniają, ale czyta się je na końcu, nieuważnie lub wcale. Jako początkujący czytelnik pomijałem wstępy czy przedmowy, nie podejrzewając nawet, że mogły być częścią właściwej narracji, elementem spisanym ręką autora a nie nudnego wydawcy.
Następnego dnia po koncercie sprawdziłem czy są jakieś recenzje wydarzenia na lastfm. Były aż dwie: 1) Caribou grał z kolei tak zwana muzykę eksperymentalną. Mieszali gatunki, dużo ezabawz instrumentami perkusyjnymi i ich syntezatorami. No i te utwory na końcu. Po prostu wbija w ziemię, 2) OGIEŃ KURVA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!111111111111
Występ Snaitha z zespołem i powyższe recenzje uświadomiły mi, że stałem pod sceną jakiegokolwiek z koncertujących obecnie popularnych zespołów. Animal Collective, Kamp!, Massive Attack, Jónsi, Crystal Castles, Uffie, cokolwiek. Każdy zespół grający, stereotypowo, muzykę alternatywną, w porównaniu do przeciwstawnych estetyk tworzący sztukę wręcz barokowo złożoną, pragnie ostatnio 1) udowodnić otwartość i egalitaryzm w doborze źródeł inspiracji, sięgając po estetyki jeszcze kilka lat temu uznawane za prostackie, toporne, prymitywne, 2) objawić dekadentyzm zrzeczenia się tożsamości, podstępnie sugerując/projektując nieprzewidywalność swoich kolejnych dokonań, 3) udokumentować przynależność do aprobowanej pozytywnej, hedonistycznej warstwy sztuki.
Występ Caribou ograniczył się właściwie do wyłupywania kolejnych, starannie normalizowanych względem siebie pod kątem nasycenia czy głośności, elementów jednego długiego setu raczej niż koncertu. Była mocarna perka, były bity, kilka tropikalnych elementów, rytmiczna gitara, wystarczająco dużo przestrzeni, żeby uchronić wszystko od zarzygania magmą, były epileptyczne światła i lampki imitujące lasery, wszystko działo się w miejscu wyposażonym w filary ze starej cegły. Przekroczony został gdzieś próg idealnego rave'u, a koncertu nie było. Był sam rytm, pławienie się w usilnie psychodelizującej techniawce, niby to taneczna miazga i absolutna izolacja od nagrań studyjnych. Krótkie chwile dekompresji zapewniały wokal Snaitha (jedyny wyróżniający się melodyjnie element rytmicznej pokazówki) i intra utworów. Te były grane normalnie, jakby specjalnie tak czysto i wiernie w stosunku do wersji albumowych, jakby chciano ułatwić publice identyfikację poszczególnych utworów.
Po podanych na tacy intrach, kawałki przeistaczały się z powrotem w jednakowe walizy, sejfy, kwadraty, przyjmowane ze sporym entuzjazmem tych, którzy rozgrzeszyli swoje wymagania co do komercyjnego koncertu rozpoznaniem intr utworów składających się na zaaprobowaną przez krytykę płyty i spokojnie mogli cieszyć się faktem, że po chwili niepewności zapewniano im bezpieczne lądowanie w podmiejskiej tancbudzie z niosącym się po polu bitem. Rażąca hipokryzja, bo gdyby nie ww. tag indie, a tagi służą przecież opisowi tak płyty jak adresata, podśmiewaliby się z Caribou live jako dresiarskiej napierdalanki, nie mówiąc już o tym, że spora grupa w ogóle nie sięgnęłaby po Swim, z góry traktując album jako równie trudny co Up In Flames czy Andorra. Tag indie zapewnił Swim szerszą grupę odbiorców, ale, głupie małe słówko, zainfekował też samą muzykę.
Monochromatyczność, nachalne zrytmizowanie, rozprzężenie, obniżenie wymagań po obu stronach: występującego jak i widza/słuchacza występu Caribou, uświadomiły mi powody mojej niechęci do indie. Jeszcze jakiś czas temu to, czym był cały koncert Snaitha, byłoby jedynie elementem decydującym o zapadnięciu imprezy w pamięć. Po kilku utworach nastąpiłaby chwila rozprzężenia, zatracenia czy jak to zwać, potem kolejne kawałki, doznawane odświeżonym aparatem zmysłów i pewnego rodzaju katharsis. Jakiś czas temu indie (jako tag) było tym, czym post-rock jeszcze na dwa-trzy lata przed Hawk Is Howling: estetyką gorączkowo poszukującą, ale skazaną na obumarcie z powodu *dumy* ze swojego rdzenia. Nie chcąc go porzucić mógł post-rock tylko dodawać lub odejmować peryferia, ze znanym wszystkim skutkiem. Z indie dzieje się to samo. Wcześniejszy, etap poszukiwania i starań, polega na dyscyplinie i okazuje się być, wbrew pozorom, ekspansywny; późniejszy, etap wchłaniania wszystkiego i egalitaryzmu, wbrew wstępnym przewidywaniom prowadzi do uniemożliwiającego trzeźwe rozpoznania otorbienia.
Ariel Pink's Haunted Graffiti znaleźli się w moim rozumieniu wewnątrz tego torbiela, podobnie jak wcześniej AC. Ekstrapolowałem niechęć do indie na Before Today i na wszystko właściwie, co bazuje na gitarze i perkusji. Przez indie rozumiem tutaj tag, nie estetykę i jej true side. Jak wiadomo, tag służy wychwyceniu dystynktywnych cech danego gatunku, estetyki, konwencji i skompresowaniu ich w chwytliwy, mnemotechniczny slogan. Tagi opisują daną muzykę, ale też jej adresata, są po to żeby się szybko dogadywać, katalogować. Before Today, podobnie jak późne Animal Collective, mógłbym na siłę opisać masą tagów, ale tak naprawdę nie rozróżniam od siebie tych płyt, podobnie jak nie wyróżnia się żadna z przesłuchanych w tym roku płyt z grubsza choć reprezentujących indie. Nie jestem głuchy ani głupi: zwyczajnie opowiadają tę samą historię, w kółko tę samą, o czasach, do których nie mam ochoty wracać, czasach, które właściwie nie istniały. Stąd ostatnia apologia na blogu ambientu jako muzyki możliwie najwyraźniej pozbawionej struktur rytmicznych, możliwie najbardziej wymagającej zdyscyplinowanego odbioru, możliwie najmniej obciążonej wartościami/zjawiskami zacierającymi trzeźwość osądu.
Mimo że to indie i pop (stało się) doczekały się wielu spektakularnych (i niesprawdzalnych pod względem trafności) analiz muzykologicznych czy historiograficznych, a ambient skazany jest najczęściej na impresje odosobnionych słuchaczy, to jednak właśnie indie i pop, a może tylko ich rozpowszechniany ostatnio styl odbioru, stały się estetykami rozmywającymi się, tracącymi chęć i prawo do wymagania czegokolwiek od odbiorcy. Jeśli spłynęły się gdzieś tam w chill-wave to jest to chyba idealna realizacja metafory o popadaniu w mglisty przekaz. Również odbiorca ma się rozmyć, rozpłynąć, a ja od momentu, w którym opuściłem etap rozmycia się, rozpłynięcia, zachłysnąłem się możliwością życia, posiadania wszystkiego, odczuwania przepływu całej tej cholernie pięknej i żwawej krwi w moim ciele, możliwością dyscypliny, rozwijania się i poszerzania terenów, także we własnym wnętrzu. Nie czuję nic z tego, co mają mi do zaoferowania ostatnie premiery indie/pop. Słuchanie tych wydawnictw nie sprawia nic, kończy się niczym. Wątpię, aby możliwe było korespondować z tymi płytami i pozostawać żywym, mieć krew w sobie. Pozostaje próbować okrzepnięcia za sprawą podejmowanych dyskursów, porządkowania najbardziej nawet aktualnych wydarzeń w narrację kronikarską o zacięciu syntetycznym, historiograficznym. Dopiero ostatnio widzę wyraźnie jak bardzo jest to próżne zajęcie. Wcześniej analizy przesłania Gagi czy rzekome zazębianie się, wynikanie z siebie, zespołów indie (dalej umownie), budziły rezerwę lub niechęć, które wyjaśniłem w Fuck the Beatles, obecnie nudzą lub budzą politowanie.
Napisałem, że potraktowałem koncert Caribou jako przypis, i że jako początkujący czytelnik pomijałem przypisy, przedmowy, wstępy etc. Być może więc było to podświadomie wyrażone pragnienie powierzenia występu Snaitha temu właśnie kompletnie niedoświadczonemu odbiorcy we mnie? Możliwe. Ale z drugiej strony: czym tłumaczyć fakt, że jedynie ogromnym wysiłkiem woli daję radę przetrzymać jakąkolwiek płytę *The* Shins? Dlaczego całe to gówniane indie ostatnich miesięcy i lat, rozlało się także na tytuły, które bardzo lubiłem, odbierając mi je? Jedna z odpowiedzi już padła: nie mogę ścierpieć odpowiednio skalibrowanych perkusji i gitar. Druga też już właściwie padła: indie doczekało się rozległych opracowań krytycznych, podobnie jak pop, który postawiłem obok, może słuszniej niż w pierwszej chwili sądziłem. Widać już w wielu miejscach internetu sporą chętkę na obwieszczenie post- chill-wave'u. Niektórzy ślinią się na wynajdywanie nowych genres lub obwieszczanie premiery dzieł kluczowych dla historii rozwoju gałęzi rozrywki, o której tu mówimy. Wszystko rozbija się o historię, ludzie chcą widzieć ją na własne oczy, spisywać jej drgnienia, notować kreseczki na osi czasu, sądząc, że jego upływ skompresował się do rozmiarów cartridge'a do gameboya, i że są zgrane nań jakieś programy zapewniające oderwanie się od rzeczywistości, która z kolei zawsze dawała się kompresować do przemijania. Tego przemijania rozumianego w bolesnym, przerażającym sensie, które ma gdzieś, że kilku podrzędnych grajków lub domorosłych kronikarzy złożyło się żeby je przemilczeć. Tego samego, które czeka po postawieniu kropki kończącej każdą z analiz. Przemilczenie prowadzi zwykle, wbrew wstępnym przewidywaniom, do zaakcentowania (nie zaakceptowania) tego, co się przemilczało. Z tej wesołej, jednostajnej muzyczki, którą z takim uporem kataloguje się i analizuje, wionie śmiercią i może dlatego też nie mogę identyfikować się z nią w pełni: nie bawił mnie Snaith live jako iż sądzę, że jestem niezniszczalny, nie mogę umrzeć, jest tylko tu i teraz et caetera, et caetera, et caetera.
Wszystko to wydaje się dosyć oczywiste i stanowi tylko podłoże jednej z przygód odbiorczych, z którą spotykam się w sobie od jakiegoś już czasu. Aby ją rozpracować i obrać kierunek na odpowiedzi układam sobie taką oto konstelację autorefleksji: wyraźna u mnie ostatnio apologia ambientu, osiągająca amplitudę entuzjazmu ~> równoległa niechęć do wszelkich tytułów, które można by opisać tagiem (nawet znajdującym się pośród wielu innych na podrzędnej pozycji) indie i powrót do najlepszych, uznanych dzieł tej gałęzi, zwieńczony niepowodzeniem i spotęgowaniem niechęci ~> odsunięcie się od oficjalnego debiutu Ariela Pinka, wyraźnie bogatsze w treść niż wcześniejsze uprzedzenia, bo usprawiedliwione samozadowoleniem z ustanowienia tradycji rozpoczętej skutecznym wymazaniem z pola widzenia Animal Collective z okresu post-Spirits ~> beznamiętny *pobyt* na niedawnym koncercie Caribou.
~> to niezbyt szczęśliwy znak. Cztery elementy wzmiankowanej konstelacji powinny pojawić się w umyśle czytelnika równolegle, natychmiastowo, jako jedna spójna całość, tak jak jawią się mi osobiście. To tworzenie narracji wymusza porządkowanie w czasie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: opowiadając dokonujemy już interpretacji, póki co mglistej. Wystarczy jednak zwrócić się ku opowieści, aby uzyskać klucz do kontynuowania dalszych, bardziej precyzyjnych rozważań nt. samego jej przedmiotu. Pisząc zupełnie na bieżąco, szybko i bez głębszego namysłu nad doborem słów i następstwem zdań, umieściłem koncert Caribou na samym końcu wyliczenia elementów konstelacji, mimo że jestem przekonany, że to on stał się ostatecznie genezą, momentem klaryfikacji, uświadomienia sobie całego procesu. Banalna prawda mówi, że osąd kształtuje się długo i potrzebuje inhibitora, „wyzwoliciela”. W moim przypadku był to właśnie gig Snaitha. A więc element jednak ostatni? Umieściłem koncert na końcu, bo w całym procesie introspekcji odegrał rolę przypisu, czyli wyjaśnienia całego toczącego się podświadomie od długich dni procesu recepcyjnego?
Narracja jest sama w sobie interpretacją, często nierozerwalnie powiązaną z oceną. Opowiadam i mając do wyboru obsadzenia koncertu Caribou w roli wydarzenia inicjującego cały proces lub przeciwnie: w roli przypisu, legendy – wybrałem to ostatnie, jakbym pragnął czym prędzej zdeprecjonować występ Snaitha. Przypisy? No, cóż, objaśniają, ale czyta się je na końcu, nieuważnie lub wcale. Jako początkujący czytelnik pomijałem wstępy czy przedmowy, nie podejrzewając nawet, że mogły być częścią właściwej narracji, elementem spisanym ręką autora a nie nudnego wydawcy.
Następnego dnia po koncercie sprawdziłem czy są jakieś recenzje wydarzenia na lastfm. Były aż dwie: 1) Caribou grał z kolei tak zwana muzykę eksperymentalną. Mieszali gatunki, dużo ezabawz instrumentami perkusyjnymi i ich syntezatorami. No i te utwory na końcu. Po prostu wbija w ziemię, 2) OGIEŃ KURVA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!111111111111
Występ Snaitha z zespołem i powyższe recenzje uświadomiły mi, że stałem pod sceną jakiegokolwiek z koncertujących obecnie popularnych zespołów. Animal Collective, Kamp!, Massive Attack, Jónsi, Crystal Castles, Uffie, cokolwiek. Każdy zespół grający, stereotypowo, muzykę alternatywną, w porównaniu do przeciwstawnych estetyk tworzący sztukę wręcz barokowo złożoną, pragnie ostatnio 1) udowodnić otwartość i egalitaryzm w doborze źródeł inspiracji, sięgając po estetyki jeszcze kilka lat temu uznawane za prostackie, toporne, prymitywne, 2) objawić dekadentyzm zrzeczenia się tożsamości, podstępnie sugerując/projektując nieprzewidywalność swoich kolejnych dokonań, 3) udokumentować przynależność do aprobowanej pozytywnej, hedonistycznej warstwy sztuki.
Występ Caribou ograniczył się właściwie do wyłupywania kolejnych, starannie normalizowanych względem siebie pod kątem nasycenia czy głośności, elementów jednego długiego setu raczej niż koncertu. Była mocarna perka, były bity, kilka tropikalnych elementów, rytmiczna gitara, wystarczająco dużo przestrzeni, żeby uchronić wszystko od zarzygania magmą, były epileptyczne światła i lampki imitujące lasery, wszystko działo się w miejscu wyposażonym w filary ze starej cegły. Przekroczony został gdzieś próg idealnego rave'u, a koncertu nie było. Był sam rytm, pławienie się w usilnie psychodelizującej techniawce, niby to taneczna miazga i absolutna izolacja od nagrań studyjnych. Krótkie chwile dekompresji zapewniały wokal Snaitha (jedyny wyróżniający się melodyjnie element rytmicznej pokazówki) i intra utworów. Te były grane normalnie, jakby specjalnie tak czysto i wiernie w stosunku do wersji albumowych, jakby chciano ułatwić publice identyfikację poszczególnych utworów.
Po podanych na tacy intrach, kawałki przeistaczały się z powrotem w jednakowe walizy, sejfy, kwadraty, przyjmowane ze sporym entuzjazmem tych, którzy rozgrzeszyli swoje wymagania co do komercyjnego koncertu rozpoznaniem intr utworów składających się na zaaprobowaną przez krytykę płyty i spokojnie mogli cieszyć się faktem, że po chwili niepewności zapewniano im bezpieczne lądowanie w podmiejskiej tancbudzie z niosącym się po polu bitem. Rażąca hipokryzja, bo gdyby nie ww. tag indie, a tagi służą przecież opisowi tak płyty jak adresata, podśmiewaliby się z Caribou live jako dresiarskiej napierdalanki, nie mówiąc już o tym, że spora grupa w ogóle nie sięgnęłaby po Swim, z góry traktując album jako równie trudny co Up In Flames czy Andorra. Tag indie zapewnił Swim szerszą grupę odbiorców, ale, głupie małe słówko, zainfekował też samą muzykę.
Monochromatyczność, nachalne zrytmizowanie, rozprzężenie, obniżenie wymagań po obu stronach: występującego jak i widza/słuchacza występu Caribou, uświadomiły mi powody mojej niechęci do indie. Jeszcze jakiś czas temu to, czym był cały koncert Snaitha, byłoby jedynie elementem decydującym o zapadnięciu imprezy w pamięć. Po kilku utworach nastąpiłaby chwila rozprzężenia, zatracenia czy jak to zwać, potem kolejne kawałki, doznawane odświeżonym aparatem zmysłów i pewnego rodzaju katharsis. Jakiś czas temu indie (jako tag) było tym, czym post-rock jeszcze na dwa-trzy lata przed Hawk Is Howling: estetyką gorączkowo poszukującą, ale skazaną na obumarcie z powodu *dumy* ze swojego rdzenia. Nie chcąc go porzucić mógł post-rock tylko dodawać lub odejmować peryferia, ze znanym wszystkim skutkiem. Z indie dzieje się to samo. Wcześniejszy, etap poszukiwania i starań, polega na dyscyplinie i okazuje się być, wbrew pozorom, ekspansywny; późniejszy, etap wchłaniania wszystkiego i egalitaryzmu, wbrew wstępnym przewidywaniom prowadzi do uniemożliwiającego trzeźwe rozpoznania otorbienia.
Ariel Pink's Haunted Graffiti znaleźli się w moim rozumieniu wewnątrz tego torbiela, podobnie jak wcześniej AC. Ekstrapolowałem niechęć do indie na Before Today i na wszystko właściwie, co bazuje na gitarze i perkusji. Przez indie rozumiem tutaj tag, nie estetykę i jej true side. Jak wiadomo, tag służy wychwyceniu dystynktywnych cech danego gatunku, estetyki, konwencji i skompresowaniu ich w chwytliwy, mnemotechniczny slogan. Tagi opisują daną muzykę, ale też jej adresata, są po to żeby się szybko dogadywać, katalogować. Before Today, podobnie jak późne Animal Collective, mógłbym na siłę opisać masą tagów, ale tak naprawdę nie rozróżniam od siebie tych płyt, podobnie jak nie wyróżnia się żadna z przesłuchanych w tym roku płyt z grubsza choć reprezentujących indie. Nie jestem głuchy ani głupi: zwyczajnie opowiadają tę samą historię, w kółko tę samą, o czasach, do których nie mam ochoty wracać, czasach, które właściwie nie istniały. Stąd ostatnia apologia na blogu ambientu jako muzyki możliwie najwyraźniej pozbawionej struktur rytmicznych, możliwie najbardziej wymagającej zdyscyplinowanego odbioru, możliwie najmniej obciążonej wartościami/zjawiskami zacierającymi trzeźwość osądu.
Mimo że to indie i pop (stało się) doczekały się wielu spektakularnych (i niesprawdzalnych pod względem trafności) analiz muzykologicznych czy historiograficznych, a ambient skazany jest najczęściej na impresje odosobnionych słuchaczy, to jednak właśnie indie i pop, a może tylko ich rozpowszechniany ostatnio styl odbioru, stały się estetykami rozmywającymi się, tracącymi chęć i prawo do wymagania czegokolwiek od odbiorcy. Jeśli spłynęły się gdzieś tam w chill-wave to jest to chyba idealna realizacja metafory o popadaniu w mglisty przekaz. Również odbiorca ma się rozmyć, rozpłynąć, a ja od momentu, w którym opuściłem etap rozmycia się, rozpłynięcia, zachłysnąłem się możliwością życia, posiadania wszystkiego, odczuwania przepływu całej tej cholernie pięknej i żwawej krwi w moim ciele, możliwością dyscypliny, rozwijania się i poszerzania terenów, także we własnym wnętrzu. Nie czuję nic z tego, co mają mi do zaoferowania ostatnie premiery indie/pop. Słuchanie tych wydawnictw nie sprawia nic, kończy się niczym. Wątpię, aby możliwe było korespondować z tymi płytami i pozostawać żywym, mieć krew w sobie. Pozostaje próbować okrzepnięcia za sprawą podejmowanych dyskursów, porządkowania najbardziej nawet aktualnych wydarzeń w narrację kronikarską o zacięciu syntetycznym, historiograficznym. Dopiero ostatnio widzę wyraźnie jak bardzo jest to próżne zajęcie. Wcześniej analizy przesłania Gagi czy rzekome zazębianie się, wynikanie z siebie, zespołów indie (dalej umownie), budziły rezerwę lub niechęć, które wyjaśniłem w Fuck the Beatles, obecnie nudzą lub budzą politowanie.
Napisałem, że potraktowałem koncert Caribou jako przypis, i że jako początkujący czytelnik pomijałem przypisy, przedmowy, wstępy etc. Być może więc było to podświadomie wyrażone pragnienie powierzenia występu Snaitha temu właśnie kompletnie niedoświadczonemu odbiorcy we mnie? Możliwe. Ale z drugiej strony: czym tłumaczyć fakt, że jedynie ogromnym wysiłkiem woli daję radę przetrzymać jakąkolwiek płytę *The* Shins? Dlaczego całe to gówniane indie ostatnich miesięcy i lat, rozlało się także na tytuły, które bardzo lubiłem, odbierając mi je? Jedna z odpowiedzi już padła: nie mogę ścierpieć odpowiednio skalibrowanych perkusji i gitar. Druga też już właściwie padła: indie doczekało się rozległych opracowań krytycznych, podobnie jak pop, który postawiłem obok, może słuszniej niż w pierwszej chwili sądziłem. Widać już w wielu miejscach internetu sporą chętkę na obwieszczenie post- chill-wave'u. Niektórzy ślinią się na wynajdywanie nowych genres lub obwieszczanie premiery dzieł kluczowych dla historii rozwoju gałęzi rozrywki, o której tu mówimy. Wszystko rozbija się o historię, ludzie chcą widzieć ją na własne oczy, spisywać jej drgnienia, notować kreseczki na osi czasu, sądząc, że jego upływ skompresował się do rozmiarów cartridge'a do gameboya, i że są zgrane nań jakieś programy zapewniające oderwanie się od rzeczywistości, która z kolei zawsze dawała się kompresować do przemijania. Tego przemijania rozumianego w bolesnym, przerażającym sensie, które ma gdzieś, że kilku podrzędnych grajków lub domorosłych kronikarzy złożyło się żeby je przemilczeć. Tego samego, które czeka po postawieniu kropki kończącej każdą z analiz. Przemilczenie prowadzi zwykle, wbrew wstępnym przewidywaniom, do zaakcentowania (nie zaakceptowania) tego, co się przemilczało. Z tej wesołej, jednostajnej muzyczki, którą z takim uporem kataloguje się i analizuje, wionie śmiercią i może dlatego też nie mogę identyfikować się z nią w pełni: nie bawił mnie Snaith live jako iż sądzę, że jestem niezniszczalny, nie mogę umrzeć, jest tylko tu i teraz et caetera, et caetera, et caetera.