wtorek, 16 listopada 2010

Grimes - Halfaxa

Grimes
Halfaxa

2010, Arbutus



6.3



Halfaxa przypomina tegoroczne albumy Warpaint i White Hinterland. Wszystkie trzy projekty układają dobrze znane elementy w niejasne sekwencje, wpasowując niektóre puzzle odwrotnie – obrazkiem do dołu – lub przycinając je po kryjomu do odpowiedniego kształtu. Demaskacje zdają się być pochopne. Czy to na pewno "Polly" Nirvany w "Undertow" Warpaint? Czy ich "Shadows" to w ogóle muzyka, czy może ilustracja do nocnego spaceru Pynchonowskiej Edypy po San Narciso? Te dream popy nie są pensjonarskie. Bez skrupułów spółkują z pustynną pustką lub odwrotnie: barokiem fandango, a przede wszystkim, aby opuścić ciasne rodzinne genre ważą się oszukiwać, kraść i oczerniać. Plotkarska atmosfera namechecków i swatów to ich bolączka: Halfaxa jest za długa o 3-4 utwory, wciąga, ale zbyt łatwo wypuszcza. Po osiągnięciu pełnego zanurzenia nieodparcie dryfuje się ku powierzchni i wynurza z pewnym niesmakiem: w deformującej ogląd głębi były płytami roku, w pełnym świetle, zdemaskowane, wyglądają na wybór odstręczająco letni.

Co by jednak nie mówić Claire Boucher znalazła się chyba najbliżej idei dark dream popu ze wszystkich dotychczasowych śmiałków. Nie chodziło przecież o wzmocnienie bazowego genre czy jego industrializację, tylko o nakłucie skorupki i zaczadzenie wnętrza wydmuszki oparem heroiny i światłem satelity. Stereotypowym symbolem impresjonizmu są roztańczone zajączki światła przeświecającego spomiędzy poruszanych łagodnym wiatrem liści. Sąsiadujący z imaginarium witch house'u mroczny dream pop Grimes zrezygnował ze słońca jako źródła świetlnych cętek i obsadził na wakacie księżyc. Elementy obrazu nadal składają się z rozwichrzonych plamek, ale kurz polatuje w snopie miesiąca, omdlały czepia się w swojej lewitacji cząsteczek światła i kojarząc się z potarganą pajęczyną lub rozszarpanym na drobne strzępy płótnem formuje koty kurzu zalegające zaniedbane domostwo córek Lestata.

Grimes to ten witch house, któremu łatwo przychodzi generowanie singli przy zachowaniu świadomości gotyckiej tradycji. Żenienie r'n'b i future popu z dubstepem i bagnami owocuje fantomową, cienistą psychodelią, która sporo wspólnego ma z EPkami oOoOO i Balama, niewiele zaś z agresją dragu lub rave'u. Przykładowo w "Weregild" kosmiczne disco spotyka Bauhaus. Widmowe ciało dziecka tego mariażu rozwiewają na zmianę to ostrza electro, to barwny chłód synth-popu: przedział 02:20-02:50 brzmi niemal jak podkradziony Antenie, od 03:10 cytaty z Medusy Clan of Xymox – konkretnie z wampirycznego romantyzmu pary "Michelle" i "Louise", tu i tam zasępiona La Roux. W epickim bicie "Devon" słychać tętent ognistego rumaka Giaura: mijając balearyzujące intro powoli wybija się na prowadzenie w przeszłość do "Horse And I" Bat For Lashes (2006) i walterscottyzmu (np. 1821) jako nasyconego niesamowitością pierwowzoru literatury sensacyjnej. Nikczemne guwernantki, grobowce, pościgi konne, herosi płaszcza i szpady - materiał na pierwszy rzut oka zbyt żywy i krwisty na kanwę omdlałej, onirycznej muzyki, ale obszerną plantacją klimatu jest samotność, uwodzicielska nieludzkość, wróżenie z cieni chmur tnących blade jezioro księżyca, okiem wyobraźni przeklejonych na niebo z obrazów Füssliego (ciekawe dopełnienie klimatu w "Today" Various Production, pochodzącym notabene z tego samego 2006).

2 komentarze: