środa, 16 lutego 2011

Peaking Lights - 936

Peaking Lights
936

2011, Not Not Fun


6.2


Autorzy jednej z moich ulubionych *eksperymentalnych* płyt 2009 (Imaginary Falcons) nagrali album, który fanom Not Not Fun wydać się może guilty pleasure (nawet po wybitnie easy-listeningowym So Unreal LA Vampires). Jednocześnie jednak 936 startuje w zawody (i wygrywa) z tegorocznymi płytami tak niszowych projektów transowego lo-fi jak Daughters of the Sun czy Wet Hair. Ciekawostka na podgrzanie atmosfery: melodia wokalu w piosence o znacząco beztroskim tytule "Birds Of Paradise Dub Version" skleja się z tą kończącą depresyjny song "Błatnaja" naszego polskiego, nowofalowego Variete. Trudno przebić groteskowość wyłonienia się Grzegorza Kaźmierczaka z okołoregałowego bagienka, więc podszyte Nite Jewel "Amazing And Woderful" zyskuje tylko status mimo wszystko: boginka od dawna inspirująca analogowy pop chyba po raz pierwszy patronuje takiemu o dubowej aparycji.

936
to jakby jeszcze jeden krok dalej w stosunku do Wavves i Best Coast – Peaking Lights odrzucają wszystkie maski i pozy, uprzedzając potencjalne analizy. Nie są ani punkami, ani szamanami, nie tworzą muzyki przedmieść ani klubów. Po prostu czyste odprężenie limitowane do 600 sztuk winylu. Obrazując porównaniem: to nie Maczeta tylko oryginalne filmy z Segalem albo Na krawędzi, nie Gotowe na wszystko a Werther's Originals Mody na sukces. Nawet kasety VHS, nostalgia, retro science fiction czy kult Hendriksa nie mogą liczyć na satysfakcję. Odruchowo węszy się za imaginarium typowym dla dzisiejszego lo-fi, ale naprawdę... nic tu nie ma. Radość z ciągłego chybiania nie jest gestem uznania dla przebiegłości artysty, ale zwyczajną ulgą w zetknięciu z czymś NAPRAWDĘ prostolinijnym i w pozytywnym sensie naiwnym.

Postrzegam tę płytę głównie jako remedium dla ludzi, którzy słuchają bardzo dużo nowości. Tutaj nie trzeba nic wiedzieć, niczego szukać, nic odczuwać. Nie ma żadnych linków do twórczości dawnej, którą się olało. Nie ma klimatu sztucznej zajawki, nakręcanej przez ekspertów, którzy wczoraj skończyli dyskografię jakichś asów. O takich płytach marzą autorzy blurbów: spłodzenie 250 słów o 936 jest niemal niewykonalne + niepotrzebne + trudno wyobrazić sobie czytelnika, który nie będzie wdzięczny za rekomendację. + bonus: fenomen muzyki pozbawionej kontekstu może być w tym roku modną rozkminą (czekam na zestawienie Underneath the Pine z Sunchild Thief), a słuchając 936 w przewrotny sposób zdążycie na lans.

A skoro jesteśmy w temacie Not Not Fun, dwie porażki, które zdążyli już w tym roku zaliczyć:
  • Wet Hair. Krążące ostatnio po blogach Glass Fountain jest trzecim wydawnictwem tego projektu, jakie przyszło mi przesłuchać i nie różni się niczym od dwóch pozostałych (The Beach i Dream). Nadal lo-fi jest panaceum na stany lękowe, jakie budzi w tych gościach danie głosu; tysiące filtrów, slow motion, dystorcje - wszystko, co możliwe maskuje wokale, ale zawsze brzmi gorzej niż u najsłabszych witch house'owców. Nadal też wszystkie kawałki polegają na obraźliwie prostackim koncepcie: w jednym kanale chaos, w drugim jednostajne walenie. Gdyby to była zabawna satyra na krautrock... Byłaby równie niepotrzebna. (2.6)

  • Daughters of the Sun. Po przepięknej kasecie zatytułowanej Ancient of the Ancients (postapokalipsa, Rousseau, noiseambient, szamanizm, bliss-glitch), bez trudu korespondującej z takim hitem jak self-titled Wooden Veil, Córki podzieliły smutny los słabiutkiego projektu Prince Rama of Ayodhya. Na Ghost With Chains próbują *na serio* ożenić szamanizm i pop, co jest po prostu niemożliwe i żenujące, nawet jeśli podejmowane z przymrużeniem oka. Szamanizm eksponuje to, co pop zawsze próbuje zamaskować: dyscyplinę. Kiedy Madonna uprawia jogging jest to materiał dla tabloidów, ponieważ gwiazdy nie pracują nad sobą, nie pokonują żadnych ograniczeń. Zawsze będziemy wierzyć, że wystarczy im kiwnąć palcem, bez względu na ilość dowodów na przeciwstawny stan rzeczy. Nie da się jednocześnie czcić hollywoodzkiego retuszu i wędrować wgłąb rzeczywistości, rozumieć dosłownie metafor, rozpatrywać doświadczenia granicznego jako źródła siły. Sen o prawdziwie rytualnym, transowym, psychodelicznym popie zostaje przez tę płytę przerwany tak brutalnie, że daje się odczuć jak upadek z krańca świata: wraz z całym okrętem w dół żywiołu, w nieskończoność. Swatane strony nie potrzebują się nawzajem, nigdy nie będą współpracować, ciągną w przeciwne strony, torturując odbiorcę niezgrabną schizofrenią. (3.8)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz