21
2011, Columbia
3.9
Obudziłem się odkryty: lekko do piątku mogę zapomnieć o byciu huzarem pędzącym z dobytą szablą na zwarty szyk nazistowskich tanków. W nastroju autodeprecjacji i użalania się nad sobą byłem podatny na kreację przepitej diwy, zaproponowaną w "Rumour Has It", szczególnie, że refren to taki klasyczny krzykliwy bałns, jakim wyobrażają sobie szaleństwo uczestnicy geriatrycznych turnusów. Z niesmakiem, lecz bez targów kupiłem pianino w "Turning Tables", bo przypominało Eltona Johna, a ja byłem przecież Mufasą od rana szarpiącym bezowocnie krawędź klifu. Zirytowany próbowałem ocalić to słodkie plumkanie od wokalu z przesadnymi wykończeniami rodem z rygorystycznego kursu dźwigania arii, lecz... Ten sam problem z "Don't You Remember": wokal, przeznaczony dla maniakalnych angeloptorologów, przeszkadzał w doświadczaniu niezwykle luksusowej produkcji gitary, budzącej głupawe skojarzenie z "Rehab" Rihanny. Poprzedzające refren wersy proponowały emocjonujące ćwiczenie w efekcie kuli śnieżnej, niestety: umiejętnie piętrzona enumeracja znalazła zbyt prostoduszne rozładowanie napięcia w pełnym patosu wyciu. Hojny datek sypnął prężny drive basu w "Set Fire to the Rain", nawiązując nikłą nić porozumienia między klasyczną elektroakustyczną balladą a dubstepem. Mętną pikanterię sponsorowały tropy neo soulu i bluesa, choć nie wiem, dokąd mogły prowadzić odciśnięte w torfie o kolorze i konsystencji jogurtu greckiego.
I tak dalej, wzloty i upadki. Życie jak tzatziki.
Kiedy odzyskałem swoją męskość nienawidziłem się za sympatię dla tej płyty, jednakże była faktem. Przygarnąłem zaropiałe oczka, dołożyłem do bułek gitom na przepustce, biłem brawo, bo jakiś smutny kmiot grał w tunelu Perfect. Polubiłem album Adele. Polubiłem album Adele i nic się nie stało. Sądzę nawet, że ta dziewczyna ma potencjał w stylu Anity Lipnickiej i do tego samego targetu skierowana jest jej twórczość, która będzie się jeszcze rozwijać i być może osiągnie pułap przysłowiowej nowej Brodki - czegoś, co na wstępie szturchane kijkiem, z czasem przyciąga i głaskane nie prowokuje torsji. Wszystkie swoje kompozycje Adele hołubi, jakby zmieniały świat. Piosenki pieczołowicie się rozwijają, dają się wyczerpująco poznać, są uzasadnione pod każdym względem i stylizowane na potrzebne. Zależy jej na nich i trochę tym zaraża. Na awersie wybito systematyczną, pracowitą artystkę, na rewersie przyjaciółkę z benefitami dla gości z Red Hot Chilli Peppers i coacha z Idola, traktującego wyciągnięcie jakiegoś dźwięku w kategoriach posągowej minety. Mętna pikanteria - danie dnia.
W porównaniu do debiutu, na którym sens miał tylko jeden kawałek ("Chasing Pavements"), 21 jest wzorowym referatem na temat kobiecego songwritingu i wokalistyki (Rykarda Parasol, Regina Spector, Joker's Daughter, PJ Harvey, Joni Mitchell etc.) i tyle, nie ma czym się ekscytować, ani na co narzekać. Komponenty tej kujońskiej wprawki funkcjonują jako reminiscencje, ale też odnajdują się w roli ekspresji własnego stylu podjętej przez osobę pozbawioną własnego stylu. I również tu: na próżno szuka serce wektora gdzie indziej niż z dala od zagadek gnozy: artysta pokroju Adele (Grammy, Brit Awards, Janelle Monáe) nie musi dysponować fenomenalną charyzmą. Autentycznie zaskakuje więc, powtórzę, fakt, że tej kolekcji cytatów i plagiatów słucha się przyjemnie, szczególnie, kiedy nie ma się jaj, na nogach kapcie, a śnieg na drogach zachowuje się jak drożdże.
I tak dalej, wzloty i upadki. Życie jak tzatziki.
Kiedy odzyskałem swoją męskość nienawidziłem się za sympatię dla tej płyty, jednakże była faktem. Przygarnąłem zaropiałe oczka, dołożyłem do bułek gitom na przepustce, biłem brawo, bo jakiś smutny kmiot grał w tunelu Perfect. Polubiłem album Adele. Polubiłem album Adele i nic się nie stało. Sądzę nawet, że ta dziewczyna ma potencjał w stylu Anity Lipnickiej i do tego samego targetu skierowana jest jej twórczość, która będzie się jeszcze rozwijać i być może osiągnie pułap przysłowiowej nowej Brodki - czegoś, co na wstępie szturchane kijkiem, z czasem przyciąga i głaskane nie prowokuje torsji. Wszystkie swoje kompozycje Adele hołubi, jakby zmieniały świat. Piosenki pieczołowicie się rozwijają, dają się wyczerpująco poznać, są uzasadnione pod każdym względem i stylizowane na potrzebne. Zależy jej na nich i trochę tym zaraża. Na awersie wybito systematyczną, pracowitą artystkę, na rewersie przyjaciółkę z benefitami dla gości z Red Hot Chilli Peppers i coacha z Idola, traktującego wyciągnięcie jakiegoś dźwięku w kategoriach posągowej minety. Mętna pikanteria - danie dnia.
W porównaniu do debiutu, na którym sens miał tylko jeden kawałek ("Chasing Pavements"), 21 jest wzorowym referatem na temat kobiecego songwritingu i wokalistyki (Rykarda Parasol, Regina Spector, Joker's Daughter, PJ Harvey, Joni Mitchell etc.) i tyle, nie ma czym się ekscytować, ani na co narzekać. Komponenty tej kujońskiej wprawki funkcjonują jako reminiscencje, ale też odnajdują się w roli ekspresji własnego stylu podjętej przez osobę pozbawioną własnego stylu. I również tu: na próżno szuka serce wektora gdzie indziej niż z dala od zagadek gnozy: artysta pokroju Adele (Grammy, Brit Awards, Janelle Monáe) nie musi dysponować fenomenalną charyzmą. Autentycznie zaskakuje więc, powtórzę, fakt, że tej kolekcji cytatów i plagiatów słucha się przyjemnie, szczególnie, kiedy nie ma się jaj, na nogach kapcie, a śnieg na drogach zachowuje się jak drożdże.
Bez złośliwości - tu raczej nie brak jaj, tylko stylu widac...nie umiesz pisac normalnie ?
OdpowiedzUsuńE, tam, akurat tutaj bardzo fajnie wyszło. Zwłascza:
OdpowiedzUsuńSądzę nawet, że ta dziewczyna ma potencjał w stylu Anity Lipnickiej i do tego samego targetu skierowana jest jej twórczość, która będzie się jeszcze rozwijać i być może osiągnie pułap przysłowiowej nowej Brodki - czegoś, co na wstępie szturchane kijkiem, z czasem przyciąga i głaskane nie prowokuje torsji.
Przaśnie.