I Utrzymywałem się w absolutnym celibacie, jeśli chodzi o Lizzy Grant. Przed premierą albumu zero absolutne klipów, zero singli, zero zdjęć. Słyszałem o jej tygrysach, ustach i tronie w Kaplicy Sykstyńskiej, czytałem recenzje jej płyty, ale nie zrobiłem nic, aby zobaczyć Del Rey lub usłyszeć jej piosenki. Możecie mówić, że to oldschool lub mocniej – konserwa, lecz jeśli przeczuwacie, że dziewczyna jest coś warta, powinniście iść w moje ślady. Pierwszy kontakt to cały album i dziś, po kilkudziesięciu sesjach z nim – tak samo jak przy pierwszej – skipuję jedynie centrum tracklisty („Diet Mtn Dew” i „National Anthem”).
II Pierwsze, co przykuło moją uwagę do Born To Die to nietuzinkowe wykorzystanie smyków i klawiszy. Klasyczne instrumenty bywają używane przez popowych producentów do sztucznego uwznioślania kompozycji. Na Born To Die pianina i skrzypce wyrażają sen o łączności z przeszłością, złotym wiekiem autentyzmu i tradycji. Te wartości są na albumie obecne, ale – skrupulatnie kamuflowane – umykają uwadze uprzedzonego słuchacza. Pełna zakamarków i załamań architektura skrzypiec, pianin, fortepianów funkcjonuje tu jako bezpieczna, hermetyczna przestrzeń. Fetyszem jest na Born To Die kontakt z ciałem muzyki – dotykanie pudeł, gryfów, klawiszy i pedałów podczas pierwszych lekcji gry, na poły nierealnych, wyrywanych z odmętów zapomnienia. Powrót do tej rzeczywistości jest jednak kluczowy, bo pamięć o relacjach z instrumentami jest także wspomnieniem utraconej tożsamości z własnym ciałem. Elementem fizyczności, używanej przez bohaterkę płyty jako sposób nawiązywania kontaktów międzyludzkich, jest także głos – ów podstawowy, przyrodzony instrument, do którego znaczenia Lana wciąż nawraca w wywiadach, próbując nawiązać kontakt z charyzmatycznymi piosenkarzami lat 50. XX wieku. Kiedy oddaje swoje ciało innym, to po to by zwrócili je prawowitej właścicielce – głos pomoże ją rozpoznać, jak hologram pozwala wyróżnić oryginał z tłumu kopii.
Postaci kreowanej na albumie wydawało się, że emocje powierzone brzmiącym przedmiotom nigdy nie zostaną odsłonięte przed obcym wzrokiem. Konkurencja ze strony wirtualnych instrumentów, a przede wszystkim agresja postmodernistycznych środków wyrazu – groteski, kiczu, ironii – sprawiły jednak, że intymna przestrzeń została siłą otwarta i tym samym zdegradowana. Czarodziejskie tony klasycznych instrumentów stały się oznaką snobizmu. Akompaniować im należy w języku przypisanym na prawach stereotypu do patosu miłosnych manifestów, wyznawanych w otoczeniu galerii, kawiarenek i mansard – oto ironiczny sens francuskiego wtrącenia w „Carmen”, powierzchownie odczytanego przez recenzentkę New Anthem, jako przejaw infantylizmu. Wiarę w duszę muzyki, w romantyczną relację ze starymi rozstrojonymi instrumentami, przedrzeźnia się na Born To Die również poprzez doklejanie dzwoneczków i arpeggiów – nastroje sentymentalne i arkadyjskie zostają wciągnięte w parodystyczną orbitę i krążą w niej jako własne karykatury, maskując podziw dla utraconej i nieodparcie mityzowanej przeszłości. Te śmieszne pobrzękiwania i arpeggia to dźwiękowy odpowiednik silikonowych ust, wieńców laurowych i innych sposobów wykpienia ciała poprzez okazywanie mu przesadnego szacunku (chwyt retoryczny: persyflaż).
III Jeśli trzymać się seksualnych metafor, można by powiedzieć, że podstawowym doświadczeniem sofomoru Del Rey jest estetyczny gwałt. Niechciane otwarcie na zdradliwe prądy światowej mody sprawia, że kiedy w chwilach samotności (a taką chwilą jest cały czas trwania Born To Die) bohaterka powraca do naiwnych, pensjonarskich upodobań, zastaje je skażonymi przez wpływ popkultury. Wyrazem tej podwójnej egzystencji są zabiegi tak dyskretne, jak post-ambientowa, oniryczna produkcja „Video Games” – do tego stopnia antytetyczna wobec ponurej wymowy tekstu, że odsyła go do roli tła, eksponując w zamian bezprzedmiotową tęsknotę. W „Blue Jeans” konkretniej: korpus kompozycji zmontowano z cytatów tak zużytych, że już bezpańskich. A wszystko to, by oczyścić warsztat pod projekt l'homme-objet – faceta-przedmiotu, produktu damskiego pigmalionizmu.
Po wspomnianym już estetycznym gwałcie, bohaterka Born To Die zafascynowana jest poczuciem władzy, jaką daje ponowoczesność: dzięki dostępnym na wyciągnięcie ręki tysiącom stylizacji można stworzyć sobie miłość na miarę – Jamesa Deana z uśmiechem Goslinga i spojrzeniem Deppa. Ostatecznie jednak, zupełnie niezamierzenie, z laboratorium grafiki Google i Photoshopa wychodzi schematyczna postać – mężczyzna, emanujący aurą straceńczej bierności, dzięki której porusza w kobietach jedną z najczulszych strun. Jest zerem, ale dysponuje potencjałem. Zapewne byłby poetą, gdyby interesował się książkami. Mógłby być wielkim malarzem, gdyby nie pociągał go hazard. Nie potrzeba wiele by go zmienić, może nawet starczy odrobina matczynej miłości.
W klipie do „Blue Jeans” Lana ginie w wypadku samochodowym. L'homme-objet zapewnił dreszczyk emocji swojej stwórczyni – małomiasteczkowej Mary Shelley – i wynosi jej zakrwawione ciało z płonącego rozgardiaszu pogiętych blach. W nowoodkrytym świecie hollywoodzkiej fantazji nie istnieje jednak śmierć ostateczna. Tak chętną do poświęceń, zakochaną po uszy bohaterkę, spotykamy w nowej inkarnacji w kolejnym utworze: zdegradowaną, zesłaną do zapadłej mieściny, zupełnie jak ciężarna Dolly w ostatnich ustępach Lolity. Poruszający kontrast, bo przecież jeszcze kilka minut temu, w refrenie „Off to the Races”, nie było mowy o abdykacji – zamiast mglistych reminiscencji z żałosnego finału powieści Nabokova, buńczucznie cytowało się *pierwsze* płomienne zdania Lolity.
IV Bohaterka Born To Die w zamian za miłość oferuje absolutną uległość („Video Games”, „This Is What Makes Us Girls”). Jeśli Lana jest w stanie uwieść kobiety, to dlatego, że wszystkie boją się uwiądu młodości, która wyzywa i sprawia, że faceci pragną zawłaszczać ich ciała bez pseudogentlemańskiej troski o emocjonalną równowagę partnerki. Jeśli Lana może przemówić do mężczyzn, to do tych porażonych konkurencją: inni faceci wcale nie zachowują się jak w filmach i zamiast klękać z czcią przed Jamesem Deanem, leją go w pysk, jak szczeniaka, który zapędził się odrobinę za daleko w świat dorosłych. Każdy klaps – obojętne, czy ląduje na opiętej miniówą dupie studentki przebranej w piątkowy wieczór za ladacznicę, czy na buzi młodziaka, który szukał poetycznej zwady, lecz został zwyczajnie wyjebany za drzwi – przypomina o goryczy łączącej niewinność z widmem menopauzy: czas mija, a szczyty jego amplitud połączone są lękiem przed puszczeniem się z nurtem ciała, jak w pierwszych indeksach Born To Die, gdzie kreacja Lany waha się od celebrytki zwiedzającej wille i baseny, przez dziewczynę z sąsiedztwa, zapraszaną niekiedy na sesyjkę z playstation, aż po obleśną dajkę z Teksasu, która przed lizaniem się wyciąga z ust gumę i z plaśnięciem przylepia ją do deski rozdzielczej, słonej od spoconych dłoni kierowcy i takiż pleców autostopowiczek, opieranych o miejsce bezpiecznie oddalone od klaksonu. Od Reginy Spektor, przez Anitę Lane, po Courtney Love.
Taki sam miks zastałem na płycie Mariny and the Diamonds, jednakże okazał się niestrawny. Dobrze wiem dlaczego – Mariny nie ma, nie ma w niej życia. W recenzji na Porcys Jakub Wencel zarzuca bohaterce Born To Die, że nie potrafi poczuć się wykluczona czy odrzucona, nie rozumie bolączki braku bliskości, nawet tej fizycznej (...) nie użala się nad sobą, ale nad odrzucającym jej seksualne uprzedmiotowienie światem. Taki ustrój emocjonalny może bulwersować wrażliwych studentów pierwszych lat kulturoznawstwa, jednakże wyda się fascynujący bardziej wyrafinowanemu odbiorcy, zdolnemu przedłożyć obcowanie z interesującymi kreacjami ponad patos *obcowania z człowiekiem*. „This Is What Makes Us Girls” mogłoby być piosenką M83, jeśli wyobrazić sobie zdeprawowaną wersję Saturdays=Youth, ujętą w ramy estetyki surf noir. W tych samych okolicach mieszczą się doskonałe „Carmen” – omdlewająca, psychodeliczna – i „Summertime Sadness” – zblazowana i nawykła do porażek. Czekam na drugą propozycję popowej płyty, która byłaby zbiorem felietonów o miłości napisanych przez socjopatkę, Steinbeckowską Kathy (Na wschód od Edenu) zmuszoną przez złośliwego reżysera do radzenia sobie w uniwersum Drive'a.
Zadziwiające, jak cicha i wyważona może być ekspozycja seksualności. Brak na płycie fragmentów krzykliwych – Lana częściej decyduje się na melorecytację, niż na kolejno: klarowne, ekspresywne czy agresywne wokale. Kilka ustępów zaskakuje subtelnością i niech za przykład posłuży tylko zamknięcie refrenu „Blue Jeans”: jakże daleko temu głosowi zarówno do porn-popu, jak i kabotyńskiej kulturki Adele. Born To Die przywołuje obrazy twarzy odwróconych podczas pieprzenia, celebrę migotliwych lampek tańczących w groteskowo rozpłyniętym makijażu, banieczki śliny na uchylonej wardze i powieki rozwierane, by przekonać się, że amerykański sen spełnia się na serio i, ze zwykłym sobie cynizmem, obrał za swój ulubiony lokal hołubioną przez artystów „świątynię” damskiego krocza. Dystans otwierany przez te niedomówienia – napraszające się, owszem – działa początkowo na niekorzyść płyty, która po kilku pełnych obrotach przestaje ciekawić. Nie wypierają jej kolejne premiery – debiut Lany przetrwa kilka porównań, być może nawet będzie w kolejnych miesiącach wynurzał się kosztem innych popowych wydawnictw – rozmywa się samoczynnie. Dopiero po paru dniach album zaczyna jątrzyć, prosić o powrót i okazuje się, że nie bez powodu: po przerwie uwaga koncentruje się już nie na kreacji postaci, lecz na wyśmienitej produkcji, skrzętnie maskującej detale, by podtrzymywać zainteresowanie słuchacza w najlepszy możliwy sposób: komplementując go za wyłonienie tego, co przez cały czas miał pod nosem.
V W bujnych nurtach recepcji Born To Die zdziwiło mnie właściwie tylko jedno: płyta sprawiła największy problem grupie, którą obliczono na jej target. Kto zrozumie rozterki Lany – tej lalki Frankensteina, „sztucznego produktu” (ależ morderczy ładunek emocjonalny posiada ta natarczywa gradacja!), owocu kilku sztosów piaru – lepiej niż podręcznikowy nolife, pędzący egzystencję wśród notatek ze studiów, na które nie wie, po co poszedł i fejsów, na które nie wie, po co wchodzi. To właśnie tego pokroju audytorium powinno czerpać przyjemność z albumu Del Rey, utożsamiać się z jego bezwładem i dopisywać doń wzniosłe, autodestrukcyjne treści, aby jakkolwiek usprawiedliwić własną indolencję, także erotyczną. Tymczasem studenctwo wytacza przeciwko Lanie grube działa publikacji, które – napisane przed Internetem – mają rzekomo opisywać ponowoczesność z niespotykaną precyzją.
Chwilę temu przetoczył się przez facebooka protest przeciwko ujawnianiu szczegółów z życia Lany Del Rey – pogłoska jakoby opiekowała się czyjąś latoroślą pomimo milionów tatusia, okazała się trudniejsza do zniesienia niż miliard cytatów z Wisłockiej. Wydaje mi się jednak, że gdyby rzesze hejterów na chwilę oderwały się od lansu na urażony gust i sięgnęły po jakąś powieść, to być może losy Born To Die potoczyłyby się inaczej – album, zamiast symbolizować trudności, jakie napotykają „komentatorzy kultury” podczas deszyfracji tumblri nastolatek, zostałby okrzyknięty manifestem jednej z krotochwilnych epok, rozpoczynających i kończących swój żywot na dogorywających forach (a jednak casus Uffie!). Osobiście – na podstawie licznych flame'ów pod każdym przejawem obecności Lany w sieci – skłaniam się ku wnioskowaniu na niekorzyść ludzi, którzy, wierni wciąż temu samemu idiotyzmowi, pragną oglądać w mediach (serialach, powieściach, komiksach, płytach) siebie samych i swoich sąsiadów, zamiast zmyślone postacie, z których mogliby zacząć brać przykład. Lana Del Rey to „sztuczny produkt”, wizja człowieka, a nie realna osoba, a ja chciałbym widzieć takich potworów więcej, ponieważ ci, nad których decyzjami pracują sztaby, popełniają błędy malownicze, a nie wasze.
"hologram pozwala wyróżnić oryginał z tłumu kopii" przeczytaj sobie to jeszcze raz i zastanów się czy faktycznie to prawda.
OdpowiedzUsuńRecenzja jak zwykle chujowa i maksymalnie niestrawna (w przeciwieństwie do płyty, która jest świetna).
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Mniej sera, więcej mleka.
OdpowiedzUsuńDzień dobry.Czytam Pana bloga już jakiś czas i bardzo chciałam zasugerować Panu właśnie ocenienie Lany Del Rey ale...Zawiodłam się.Utwór Blue Jeans zupełnie inaczej interpretuje (szczególnie,że nie utożsamiam często teledysków z muzyką).Gdy wsłuchać się w słowa osobiście przenoszę się do czasów "gangsterskich",kobiet pięknie ubranych,lecz w domu chodzących w czerwonych bandanach i krótkich,obciętych jeansach.Jak to się mówi na zewnątrz dama,w domu...Nie wiem czemu ale bardzo przypomina mi to serial "Zakazane Imperium".Jeżeli Pan nie oglądał,serdecznie polecam ;).Co do płyt Lany i jej utworów hmm Summertime Sadness,Gramma czy Without you są godne uwagi.Osobiście jestem ciekawa Pana recenzji płyty Julii Marcell "June".Chętnie bym napisała więcej,jednak "Gargantua..." wzywa :).Pozdrawiam i czekam na dalsze recenzje.
OdpowiedzUsuńPaide - racja, obecność hologramu to dowód istnienia kolejnej kopii... oryginału. Panie Szałasku, pan ma pomysł na siebie, ale sporo błędów logicznych tu i ówdzie. Szkoda.
OdpowiedzUsuńTo bardzo miłe, że snujecie Panowie pogłębione refleksje, ale tu przecież nie chodzi o science fiction, klonowanie, symulakry czy logikę, ale po prostu o hologram - połyskliwą naklejkę umieszczaną na oryginalnych albumach i kasetach. Tak więc: nawet jeśli Lana jest produktem, kopią kopii, artystką do ściągnięcia z mediafire lub iTunes, to mimo tego jej głos będzie działał jak hologram - wyróżniająco, "uoryginalniająco".
OdpowiedzUsuń