piątek, 24 lutego 2012

Grimes - Visions

Grimes
Visions
2012, 4AD


4.9



Jako fan wszelkich przejawów gotyku w kulturze masowej czekałem na nowy album Grimes dość niecierpliwie. Poprzedni – Halfaxa – skutecznie rozbudził apetyt, bo kiedy moda na chillwave i baleary zaczęła z wolna przygasać, to właśnie goth popowe refreny z tego krążka przyszły w sukurs chwiejnym fluidom witch house'owym i blackgaze'owym, zwiastując ponowną dominację mrocznych atmosfer we współczesnej muzyce rozrywkowej. Halfaxa znalazła się tak blisko ucieleśnienia idei dark dream popu, że recenzując ten album w 2010 wyliczałem w rubryce inspiracji nie tylko Clan of Xymox czy Bat For Lashes, ale i Waltera Scotta oraz lorda Byrona.

W zetknięciu z Visions pierwszym odczuciem jest niestety rozczarowanie. Z obszernej talii nasuwających się niedociągnięć wyciągnijmy tylko jedno, być może najistotniejsze – wokal. Nikt nie oczekuje od muzyki popularnej śpiewaczek dysponujących koloraturowymi głosami, wędrujących popisowo po całej rozciągłości skali dostępnej ludzkiemu gardłu. Liczymy raczej na wokalistki o charakterystycznej barwie, tak rozpoznawalnej, żeby przerwy pomiędzy ich płytami przypominały oczekiwanie na telefon od dawno nie widzianej bliskiej osoby. Pozostańmy w kręgu 4AD i za przykład takiej artystki weźmy Lisę Gerrard. Mając w pamięci albumy Dead Can Dance, łatwo dojść do wniosku, że oczekiwania są nawet niższe: sympatię mogą wzbudzić wokalistki, które nie posiadają wyjątkowej barwy, ale potrafią wystylizować swój głos, zacytować nim klasyki, a nawet je zreinterpretować – weźmy Natashę Khan czy Lanę Del Rey. W czasach Halfaksy Claire Boucher można było przypisać do tej drugiej grupy. Na Visions jej głos jest zaledwie słyszalny – w zamierzeniu dziewczęcy, staje się pod naporem ciężkich, electropopowych podkładów piskliwy i natrętny aż do śmieszności. Rozbawiony niezamierzenie chipmunkowymi wokalami, słuchacz chętnie przypomina sobie zabawny image artystki i dojrzewa do porzucenia jej płyty na rzecz powtórki z Żukosoczka.

Dopiero w drugiej połowie udaje się Grimes wypracować równowagę pomiędzy dwoma przeciwstawnymi pierwiastkami: subtelnym głosem o wyraźnie folkowej proweniencji i masywnymi tanecznymi bitami. Dokładnie siedem tracków traci Boucher na zbalansowanie tych dwóch światów – być może oba są równie istotnymi ogniwami jej artystycznego rozwoju, ale z drugiej strony trudno uwierzyć, żeby Claire TAK NAPRAWDĘ wiedziała cokolwiek o hip hopie czy r'n'b poza przejrzeniem kilku klipów Beyoncé. Pozostaje cieszyć się udaną drugą połową albumu, której otwarcie – „Be A Body” – plasuje się najbliżej zdradzanym w wywiadach zamiarom artystki. Wiodące linie wokalne są matowe i zimne jak spocone szkło, perwersyjny (dlaczego właściwie?) liryk i opalizujące, tłustawe podkłady ścinają atmosferę albumu do pożądanej wampirycznej temperatury. Intro „Symphonii IX” zdaje się podkradzione z Jet Set Siempre 1° Clive'a Tanaki. Niemalże eurodance'owe „Nightmusic” obudowano wokół sampla z Mozarta. Niekiedy słychać echa gimnazjalnych guilty pleasures w rodzaju Enyi czy Cranberries – echa, które przydają Visions wiarygodności i choć częściowo rozpraszają nastrój silenia się na przenowoczesną rozrywkę.

Visions to zawód nie tylko albumem, ale i rzekomym renesansem legendarnego brytyjskiego labela. Owszem, w swoich złotych latach 4AD było oficyną wytyczającą trendy obowiązujące przez całe dekady. Obecnie jednak bezwiednie dostosowuje się do ponowoczesnych warunków dystrybucji muzyki i jej posągowość blednie. Dla młodego słuchacza i artysty 4AD (tak samo, jak zbitka „Elisabeth Fraser”) funkcjonuje jako tag na oznaczenie mrocznej, onirycznej muzyki inspirowanej latami '80. Nie byłoby w tym nic złego (Halfaxa), gdyby postępu tej schematyzacji nie ilustrował spadek jakości albumów wydawanych w samym 4AD. Pozycje nagrywane pod dyktando klasycznego signature soundu wytwórni łatwiej znaleźć w katalogach epigońskich witch house'owych bedroom-labeli niż w aktualnym asortymencie macierzy, zaś próby przełamania schematu i tchnięcia w katalog oficyny świeżego powietrza są zwyczajnie średnie. W ubiegłym roku Bradford Cox i Zomby wydali w 4AD tytuły solidne, lecz nie warte wzmożonej uwagi. Podobnie Ariel Pink – jego Before Today, anonsowane przez niektóre media jako album dekady, zawiodło nawet w porównaniu z wczesnymi podziemnymi wydawnictwami. Z kolei Visions rozczarowuje powierzchowną realizacją szumnie zapowiadanego przez autorkę projektu: skoligacenia charakterystycznych dla 4AD wpływów gotyckich i post-rave'owych z fascynacją mainstreamowym popem Beyoncé i Mariah Carey.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz