Imperial EP
2012, Tranquility Tapes
7.2
I Blok naprzeciwko to wesoła hałastra. Jakiś czas temu notorycznie odzywała się jęcząca w wniebogłosy kochanka, a dziś ktoś zaczął ćwiczyć na skrzypcach. Oba te wydarzenia (a może jedno? może to jękliwa kobieta kupiła sobie skrzypce? Za krótko nasłuchiwałem, aby dokładnie zlokalizować źródło tłumionego dźwięku) zyskują interesujący wydźwięk w gęsto zabudowanej przestrzeni. Są gestem lekceważenia dla spokoju innych, oczywiście, ale przede wszystkim przejawem zachwycającej władzy tkwiącego w seksie i sztuce marzenia o translokacji bez zmiany położenia. Miłość i muzyka potrafią zabrać nas „gdzieś indziej” (tę samą myśl zanotowali Radiohead wewnątrz okładki I Might Be Wrong. Live Recordings). Ze względu na swoją elegancję i zaklęty w nich wymóg dyscypliny skrzypce są instrumentem sprzecznym z samą ideą kompleksu budynków, które nie są właściwie domami – na nikim chyba nie potrafią wywrzeć takiego wrażenia – lecz jedynie wyzutymi z klasy, trwałości i innych nobilitujących właściwości pudełkowatymi sypialniami, które zaoferować mogą jedynie sen o wymiarze utylitarnym, urągliwe przeciwieństwo śnienia.
W bloku, odwrotnie niż w tradycyjnym Domu, to co wewnątrz jest trwalsze i więcej warte od ścian; tutaj nikt nie powie, że wszystko mogłoby zniknąć, zostać rozgrabione lub sprzedane, byle tylko pozostały ukochane mury, krokwie i powały, czarodziejsko nasycone rodzinną historią. Tutaj liczą się przedmioty i czynności, które wypełniły bezosobowy czworobok pokoju. Dusza wpija się w mury, nie na odwrót – budynek nie inspiruje, nie wspiera, nie uzbraja jak Dom. Ściany nie są tu pancerzem czy opiekuńczymi ramionami, lecz parawanami, zapewniającymi jedynie konieczne minimum prywatności. Jeśli idea Domu to idea drugiego, mocniejszego ciała roztoczonego wokół naszej wątłej fizyczności, to w osiedlu bloków ulega ona nienaturalnemu przenicowaniu: cała uwaga skupiona jest na organach wewnętrznych – wątrobie, płucach, nerkach, tym, co wypełnia. Naskórek porzucony jest samemu sobie. Blok, przeciwieństwo Domu, przypomina zapatrywania hipochondryka, który ze złowieszczą intuicją nasłuchuje burczenia w swoim brzuchu, nie zauważając brudu za paznokciem.
To dzięki przedmiotom-wybrykom daje się osiedle opuścić nie ruszając się zeń i przynajmniej na moment wyobrazić sobie, że oto przebywa się w obszernym domostwie o akustyce. Albo że pokój jest gabinetem lub azylem, może nawet małym muzeum – może nie Roussellowskim Locus Solus, ale chociaż kolekcją, kurioz(e)um, którego barwny obraz dał Odojewski w Wyspie ocalenia, w szczegółach przedstawiając czytelnikom gabinet amatorskiego kartografa i archeologa. W przenosinach lub trafniej – nakładaniu wyobrażeń na rzeczywistość i przesłanianiu jej nimi, pomagają przedmioty w stylu skrzypiec i w ogóle instrumenty muzyczne, dlatego że przekraczają one fazy użyteczności, nigdy nie stając się do końca użyteczne, a więc ucieleśniają mit bezkresnego wojażu.
Zanim nauczymy się wygrywać jakikolwiek spójny fragment są jedynie elementem wystroju, potem stają się sprzętem treningowym, by w końcu móc funkcjonować jako namacalny ekwiwalent idei ekspresji, otwierając spektrum nieskończonych możliwości duchowych. Dzięki instrumentom wszystko w pokoju staje się widmontologiczne, ale nie jest to Derridiańska hauntologia – zapatrzona w widmo wypełzłe z przeszłości, by nawiedzać teraźniejszość – lecz krzepnięcie widm w ciało, nabieranie namacalności przez złudzenia. Widmo i byt nie przeczą tu sobie nawzajem. Sam nie potrafię za bardzo grać, a jednak trzymam w pokoju dwie gitary, które obiecują mi ciągle swoje usługi. W każdej chwili potencjalna muzyka w nich zamknięta może zostać przeze mnie przywołana. Póki co traktuję je – poza rzadkimi wyjątkami – dokładnie tak samo jak grupę bibelotów rozlokowaną na regale z książkami: dwa orzechy kokosowe ustawione po obu stronach drewnianego posążka, przedstawiającego budę i zezowatego psa boksera u wejścia do niej. Ale dobrze pamiętam o tamtej obietnicy.
II Brzmienia i budzone przezeń konotacje sprawiają, że pewne określenia łączą się w pary. Kiedy mowa o kompozycji stricte elektronicznej lub dronowej zazwyczaj pada słowo „track” – chłodne, stroniące od dookreślenia, pozostawiające najszersze pole domysłom. Muzyka gitarowa i popowa to zwykle „kawałki”, a więc pewne porcje – wymagania co do czasu trwania i intensywności – i proporcje: pomiędzy rytmem, melodią i innymi czynnikami. „Joint” utarł się jako słowo na utwory dubowe, house'owe, hip hopowe – kojarzy się z okablowaniem, sekwencerami, układaniem bitów, paleniem. „Gems” natomiast – skarbki, precjoza, klejnoty – przypadło w udziale wąskiej dziedzinie, w której pop i zespolone z nim klisze recepcyjne poddawane są dekonstrukcji, dystorsji, archaizacji, zazwyczaj w domowych studiach przez amatorskich alchemików dźwięku, rzec by można – zręcznych i trochę nieokrzesanych stylizatorów, którzy nie mają szacunku do oryginału, bo liczy się dla nich *stwarzanie* urokliwości, wciąganie jej w ów świat, który zbyt często wydawać się może nieprzyjazny.
W tej niszy liczą się jedynie lekkość i ulotność, a jednocześnie wyjątkowe uprzedmiotowienie, które nie wiąże się z odarciem z piękna czy emocjonalności, a wręcz przeciwnie: muzyce-rzeczy przydany zostaje jakiś osobisty rys, dzięki któremu melodie – jakkolwiek by nie były chwytliwe, jakkolwiek by nie schlebiały niskim gustom, skądkolwiek by nie zostały podkradzione – nigdy nie przenikną do pogardzanego, reifikującego mainstreamu. „Pop gems” to określenie na muzykę, w której pobrzmiewa zarówno ćwiczenie gry na skrzypcach w bloku, jak i drewniany pies mieszkający na regale w otoczeniu kokosów – marzenie, dobry, świetlisty trud i bibeloty, które przebywając czas nabrzmiewają znaczeniem. „Pop gems” to nawiedzone drobiazgi, kult wywoływania duchów z biżuterii, akcesoriów, wstążek (trochę jak w Horli Maupassanta, choć popowe precjoza nie mogą się rozeźlić i prześladować jak demony), na przekór molochowi, korporacji, systematyczności, utylitaryzmom.
Jak zwykle, trafnie i ładnie ujmuje to Bachelard w Wyobraźni poetyckiej. I bardzo słusznie, że jego konkluzja przybiera postać retorycznego pytania:
To absurdalne – zważywszy, że Imperial jest właśnie taką miłą rzeczą, drobiazgiem, w którym łączą się przyjemne wpływy: od Latitii Sadier, przez debiutanckie piosenki Nite Jewel, po Peaking Lights. Casio pop z elementami dubowymi – że ta krótka EPka rozpoczyna się niemalże jak „Echoes” Pink Floyd, a więc od szumu fal i wysokich dźwięków imitujących krzyki mew. Głos Caroline Teagle, o przyjemnym, ruchliwym timbre, przywołuje te najweselsze spośród piosenek 4AD, a później, przy wejściach saksofonu Jefa Browna, przy każdej zrewerbowanej partii gitary Jake'a Peppera – jakichś anonimowych, lecz nieskalanie sympatycznych gości – coraz łatwiej uwierzyć, za Magiczną Galerią, że „topaz imperial, zwany złotym topazem, działa jak akumulator do baterii. Jeśli czujesz się bardzo źle, jesteś wyczerpany lub przeładowany obowiązkami, weź ten kamień do ręki i wyobraź sobie, że napełniasz się światłem i radością życia, wracają siły i energia”.
W bloku, odwrotnie niż w tradycyjnym Domu, to co wewnątrz jest trwalsze i więcej warte od ścian; tutaj nikt nie powie, że wszystko mogłoby zniknąć, zostać rozgrabione lub sprzedane, byle tylko pozostały ukochane mury, krokwie i powały, czarodziejsko nasycone rodzinną historią. Tutaj liczą się przedmioty i czynności, które wypełniły bezosobowy czworobok pokoju. Dusza wpija się w mury, nie na odwrót – budynek nie inspiruje, nie wspiera, nie uzbraja jak Dom. Ściany nie są tu pancerzem czy opiekuńczymi ramionami, lecz parawanami, zapewniającymi jedynie konieczne minimum prywatności. Jeśli idea Domu to idea drugiego, mocniejszego ciała roztoczonego wokół naszej wątłej fizyczności, to w osiedlu bloków ulega ona nienaturalnemu przenicowaniu: cała uwaga skupiona jest na organach wewnętrznych – wątrobie, płucach, nerkach, tym, co wypełnia. Naskórek porzucony jest samemu sobie. Blok, przeciwieństwo Domu, przypomina zapatrywania hipochondryka, który ze złowieszczą intuicją nasłuchuje burczenia w swoim brzuchu, nie zauważając brudu za paznokciem.
To dzięki przedmiotom-wybrykom daje się osiedle opuścić nie ruszając się zeń i przynajmniej na moment wyobrazić sobie, że oto przebywa się w obszernym domostwie o akustyce. Albo że pokój jest gabinetem lub azylem, może nawet małym muzeum – może nie Roussellowskim Locus Solus, ale chociaż kolekcją, kurioz(e)um, którego barwny obraz dał Odojewski w Wyspie ocalenia, w szczegółach przedstawiając czytelnikom gabinet amatorskiego kartografa i archeologa. W przenosinach lub trafniej – nakładaniu wyobrażeń na rzeczywistość i przesłanianiu jej nimi, pomagają przedmioty w stylu skrzypiec i w ogóle instrumenty muzyczne, dlatego że przekraczają one fazy użyteczności, nigdy nie stając się do końca użyteczne, a więc ucieleśniają mit bezkresnego wojażu.
Zanim nauczymy się wygrywać jakikolwiek spójny fragment są jedynie elementem wystroju, potem stają się sprzętem treningowym, by w końcu móc funkcjonować jako namacalny ekwiwalent idei ekspresji, otwierając spektrum nieskończonych możliwości duchowych. Dzięki instrumentom wszystko w pokoju staje się widmontologiczne, ale nie jest to Derridiańska hauntologia – zapatrzona w widmo wypełzłe z przeszłości, by nawiedzać teraźniejszość – lecz krzepnięcie widm w ciało, nabieranie namacalności przez złudzenia. Widmo i byt nie przeczą tu sobie nawzajem. Sam nie potrafię za bardzo grać, a jednak trzymam w pokoju dwie gitary, które obiecują mi ciągle swoje usługi. W każdej chwili potencjalna muzyka w nich zamknięta może zostać przeze mnie przywołana. Póki co traktuję je – poza rzadkimi wyjątkami – dokładnie tak samo jak grupę bibelotów rozlokowaną na regale z książkami: dwa orzechy kokosowe ustawione po obu stronach drewnianego posążka, przedstawiającego budę i zezowatego psa boksera u wejścia do niej. Ale dobrze pamiętam o tamtej obietnicy.
II Brzmienia i budzone przezeń konotacje sprawiają, że pewne określenia łączą się w pary. Kiedy mowa o kompozycji stricte elektronicznej lub dronowej zazwyczaj pada słowo „track” – chłodne, stroniące od dookreślenia, pozostawiające najszersze pole domysłom. Muzyka gitarowa i popowa to zwykle „kawałki”, a więc pewne porcje – wymagania co do czasu trwania i intensywności – i proporcje: pomiędzy rytmem, melodią i innymi czynnikami. „Joint” utarł się jako słowo na utwory dubowe, house'owe, hip hopowe – kojarzy się z okablowaniem, sekwencerami, układaniem bitów, paleniem. „Gems” natomiast – skarbki, precjoza, klejnoty – przypadło w udziale wąskiej dziedzinie, w której pop i zespolone z nim klisze recepcyjne poddawane są dekonstrukcji, dystorsji, archaizacji, zazwyczaj w domowych studiach przez amatorskich alchemików dźwięku, rzec by można – zręcznych i trochę nieokrzesanych stylizatorów, którzy nie mają szacunku do oryginału, bo liczy się dla nich *stwarzanie* urokliwości, wciąganie jej w ów świat, który zbyt często wydawać się może nieprzyjazny.
W tej niszy liczą się jedynie lekkość i ulotność, a jednocześnie wyjątkowe uprzedmiotowienie, które nie wiąże się z odarciem z piękna czy emocjonalności, a wręcz przeciwnie: muzyce-rzeczy przydany zostaje jakiś osobisty rys, dzięki któremu melodie – jakkolwiek by nie były chwytliwe, jakkolwiek by nie schlebiały niskim gustom, skądkolwiek by nie zostały podkradzione – nigdy nie przenikną do pogardzanego, reifikującego mainstreamu. „Pop gems” to określenie na muzykę, w której pobrzmiewa zarówno ćwiczenie gry na skrzypcach w bloku, jak i drewniany pies mieszkający na regale w otoczeniu kokosów – marzenie, dobry, świetlisty trud i bibeloty, które przebywając czas nabrzmiewają znaczeniem. „Pop gems” to nawiedzone drobiazgi, kult wywoływania duchów z biżuterii, akcesoriów, wstążek (trochę jak w Horli Maupassanta, choć popowe precjoza nie mogą się rozeźlić i prześladować jak demony), na przekór molochowi, korporacji, systematyczności, utylitaryzmom.
Jak zwykle, trafnie i ładnie ujmuje to Bachelard w Wyobraźni poetyckiej. I bardzo słusznie, że jego konkluzja przybiera postać retorycznego pytania:
Chesterton pisze: „Rzeczy martwe z taką siłą opanowują żywy umysł, że zastanawiam się, czy można czytać katalogi wyprzedaży nie trafiając na rzeczy, które znienacka wyciskałyby nam łzy”. (…) Czy rzeczy, miłe rzeczy, rozproszone na wyprzedaży, oferowane byle jakiemu nabywcy, odnajdą tych, co by nad nimi marzyli? (G. Bachelard, Poetyka marzenia, w: tegoż, Wyobraźnia poetycka. Wybór pism, przeł. H. Chudak, A. Tatarkiewicz, Warszawa 1975, s. 407)
To absurdalne – zważywszy, że Imperial jest właśnie taką miłą rzeczą, drobiazgiem, w którym łączą się przyjemne wpływy: od Latitii Sadier, przez debiutanckie piosenki Nite Jewel, po Peaking Lights. Casio pop z elementami dubowymi – że ta krótka EPka rozpoczyna się niemalże jak „Echoes” Pink Floyd, a więc od szumu fal i wysokich dźwięków imitujących krzyki mew. Głos Caroline Teagle, o przyjemnym, ruchliwym timbre, przywołuje te najweselsze spośród piosenek 4AD, a później, przy wejściach saksofonu Jefa Browna, przy każdej zrewerbowanej partii gitary Jake'a Peppera – jakichś anonimowych, lecz nieskalanie sympatycznych gości – coraz łatwiej uwierzyć, za Magiczną Galerią, że „topaz imperial, zwany złotym topazem, działa jak akumulator do baterii. Jeśli czujesz się bardzo źle, jesteś wyczerpany lub przeładowany obowiązkami, weź ten kamień do ręki i wyobraź sobie, że napełniasz się światłem i radością życia, wracają siły i energia”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz