Under the Pale Moon
2012, Sacred Bones
6.5
Finał uwydatnia esencję tej płyty. Ostatni utwór – „Trapdoors & Ladders” – zaczyna się od dźwięku dzwoneczków wiatrowych, a więc od odgłosu, który automatycznie kojarzy się z dekoracjami balkonowymi lub z „Plainsong” otwierającym Disintegration The Cure. Brzmienie i natężenie są identyczne. To niezwykłe: Wymond Miles jest przecież Kalifornijczykiem, płyta jest niewątpliwie gorąca, amerykańska, wywiedziona z tradycji bluesowych. Kiedy dzwoneczki cichną pojawia się mocny, potoczysty wokal, trawestujący natchniony hymn „Weeping Song” duetu Cave-Bargeld. W centrum utworu podzwanianie wraca, wprawione w ordynarny rytm bębna i oszczędny chórek – powidok tamtego buńczucznego głosu. „Trapdoors” to zapewne najbardziej charyzmatyczna kompozycja na płycie, perfekcyjne zamknięcie zastanawiającego albumu, wymuszenie ponownego odtworzenia i zachęta do porównań z, dajmy na to, Swans.
Wybrałem ostatni kawałek, ponieważ – raz jeszcze podkreślę – jest esencjonalny, trudno go zapomnieć. Wszystkie pozostałe, niemal równie mocne, bazują na tej samej zagadce, tyle że nie tak nachalnie wyeksponowanej. Chodzi o niewytłumaczalne zespojenie dusznej atmosfery zachodniego wybrzeża Stanów z rekwizytami brytyjskiej „piosenki dramatycznej” z linii późnego Roxy Music, Echo & the Bunnymen czy The Cure. Przypomina się fragment Traktatu o manekinach Brunona Schulza, kiedy to Ojciec określa niektóre wytwory rąk ludzkich jako „straszliwe transplantacje obcych i nienawidzących się ras drzewa, skucie ich w jedną nieszczęśliwą osobowość”. Na Under the Pale Moon dzieje się odwrotnie: transplantacje obcych ras są ze sobą szczęśliwe. Sztuka polega może na wyjątkowo umiejętnej ich selekcji albo na równie zręcznej produkcji tego trudnego w obróbce materiału.
Bardzo rzadko zdarza się, aby sposób zarządzania dźwiękiem – te podskórne poczynania aranżacyjne, brzmieniowe, miks – niósł z sobą tyle samo znaczenia i to samo znaczenie, co sama kompozycja. Tutaj dokładnie tak się dzieje: wszystkie zakamarki stereofonicznej przestrzeni zostały spożytkowane do komfortowego, bez ryzyka spięć, rozlokowania obcych sobie instrumentów, brzmień i poetyk, i zachowania w centrum miejsca dla wokalisty, songwritera, a więc instytucji, która obie bajki poniekąd łączy. Głos Wymonda Milesa zawsze utrzymany jest w sercu odsłuchu, szybko kreując pożądaną dla siebie maskę klasycznego barda, jak gdyby przypadkiem tylko uwikłanego w nowoczesne studio i intertekstualne zagrywki. To jak snop światła rzucony na scenę kameralnego, lecz porywającego koncertu wiernego poplecznika Grega Dulliego. To, czego nie oświetla reflektor – instrumenty do granic możliwości organiczne, prężne, namacalne – sprawia wrażenie żywych istot chroniących się na cienistych marginesach estrady.
Under the Pale Moon ma prawdopodobnie najładniejszą okładkę wśród wszystkich płyt w katalogu Sacred Bones. Warto przyjrzeć się jej w zbliżeniu. Kilka białych czapli lub jedna, chwytana przez obiektyw w różnych fazach wzlotu, umykają przed pożarem albo poszukują w nocnym powietrzu tlenu, którego skąpią moczary rozgorzałe od ciężkich oparów wiszących latem nad żerowiskami. Chwila wynurzenia dla zaczerpnięcia tchu.
Wybrałem ostatni kawałek, ponieważ – raz jeszcze podkreślę – jest esencjonalny, trudno go zapomnieć. Wszystkie pozostałe, niemal równie mocne, bazują na tej samej zagadce, tyle że nie tak nachalnie wyeksponowanej. Chodzi o niewytłumaczalne zespojenie dusznej atmosfery zachodniego wybrzeża Stanów z rekwizytami brytyjskiej „piosenki dramatycznej” z linii późnego Roxy Music, Echo & the Bunnymen czy The Cure. Przypomina się fragment Traktatu o manekinach Brunona Schulza, kiedy to Ojciec określa niektóre wytwory rąk ludzkich jako „straszliwe transplantacje obcych i nienawidzących się ras drzewa, skucie ich w jedną nieszczęśliwą osobowość”. Na Under the Pale Moon dzieje się odwrotnie: transplantacje obcych ras są ze sobą szczęśliwe. Sztuka polega może na wyjątkowo umiejętnej ich selekcji albo na równie zręcznej produkcji tego trudnego w obróbce materiału.
Bardzo rzadko zdarza się, aby sposób zarządzania dźwiękiem – te podskórne poczynania aranżacyjne, brzmieniowe, miks – niósł z sobą tyle samo znaczenia i to samo znaczenie, co sama kompozycja. Tutaj dokładnie tak się dzieje: wszystkie zakamarki stereofonicznej przestrzeni zostały spożytkowane do komfortowego, bez ryzyka spięć, rozlokowania obcych sobie instrumentów, brzmień i poetyk, i zachowania w centrum miejsca dla wokalisty, songwritera, a więc instytucji, która obie bajki poniekąd łączy. Głos Wymonda Milesa zawsze utrzymany jest w sercu odsłuchu, szybko kreując pożądaną dla siebie maskę klasycznego barda, jak gdyby przypadkiem tylko uwikłanego w nowoczesne studio i intertekstualne zagrywki. To jak snop światła rzucony na scenę kameralnego, lecz porywającego koncertu wiernego poplecznika Grega Dulliego. To, czego nie oświetla reflektor – instrumenty do granic możliwości organiczne, prężne, namacalne – sprawia wrażenie żywych istot chroniących się na cienistych marginesach estrady.
Under the Pale Moon ma prawdopodobnie najładniejszą okładkę wśród wszystkich płyt w katalogu Sacred Bones. Warto przyjrzeć się jej w zbliżeniu. Kilka białych czapli lub jedna, chwytana przez obiektyw w różnych fazach wzlotu, umykają przed pożarem albo poszukują w nocnym powietrzu tlenu, którego skąpią moczary rozgorzałe od ciężkich oparów wiszących latem nad żerowiskami. Chwila wynurzenia dla zaczerpnięcia tchu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz