czwartek, 28 czerwca 2012

Owczy Pęd - 4 Songs

Owczy Pęd
4 Songs
2012, Pawlacz Perski


5.7



Wszystko przemawia za tym, że Pawlacz Perski zrezygnował z etosu niechlujności i opuścił mętne wody, wymagające ciągłego usprawiedliwiania niskiej jakości asortymentu wymuszonym luzikiem i przaśnym humorem (casus wczesnego Nasiona). Odświeżone łamy prezentują zachęcające fronty nagrań zarejestrowanych już nie tylko przez lokalnych właścicieli wzmacniaczy, ale także przez prawdziwych artystów, zarówno z Polski, jak i zagranicy. Z katalogu tak zreinkarnowanego Pawlacza wyłowiłem 4 songs Owczego Pędu. Umieszczone na przedzie wydawnictwa zdjęcie, przypominając okładki jednocześnie ambientowego kanonu i EPek Keep Shelly In Athens, zagadkowo kontrastowało ze słowami „minimalizm”, „obróbka”, „rezonans” użytymi do opisu muzyki projektu.

Pierwsze skojarzenie po przesłuchaniu czterech utworów Lecha Nienartowicza to widziana w mikroskopowym powiększeniu kartka o wysokiej gramaturze, lecz wcale przez to nie cięższa, nie bardziej masywna. To sama gramatura, gramatura egzystująca poza poligrafią, na poły w domenie abstrakcji, coś jak kalkomania z wgraną w siebie, wczytaną lotną ilustracją. A żeby było ciekawiej, ów obraz imprintowany w 4 songs – w płytę, która na papierze wydaje się tak sterylna i chłodna – to nic innego, jak utrzymany w nostalgicznych pastelach fragment celebrytki, dokładnie tak, jak na okładkach wydawnictw Deadboya, Top Girls czy City Girls. Nienartowicz nie nawiązuje do tego śmiesznego trendu, jest na to twórcą zbyt powaznym i świadomym, ale wrażenie jest nieodparte. Ten surowy album emanuje inspirującym dotykiem kobiety, przedzierzgającym się niekiedy w szkicowe marzenie o majaczących w oddali pejzażach.

Trafną ilustracją wydaje się cytat z Czekając na barbarzyńców Coetzee'ego: „Stoję pod gołym niebem obserwując zbliżanie się burzy. Niebo jest coraz bledsze, ma teraz kolor zbielałych kości, na północy pokrywają je różowe zmarszczki. Żółtobrunatne dachówki domów lśnią w rozświetlającym się z każdą chwilą powietrzu, miasto, w którym zabrakło cieni, zdaje się emanować własnym blaskiem, tajemniczo piękne w tych ostatnich chwilach przed burzą” (J. M. Coetzee, Czekając na barbarzyńców, przeł. A. Mysłowska, Kraków 2004). Ale ten sam cytat, pochodząc z powieści opisującej niemalże wyludnioną, prymitywną mieścinę na niezidentyfikowanych mroźnych rubieżach, uświadamia, jak drażniący potrafi być niedosyt po seansie z albumem Nienartowicza.

Przypadek sprawił, że kiedy po raz kolejny słuchałem 4 songs samolot przelatywał szczególnie nisko i przeciągły drone wdarł się w pierwszą z kompozycji. Całość wybrzmiała nowym blaskiem, a ja – zachęcony tą ingerencją – nałożyłem na utwory Owczego Pędu wydany niedawno przez Lievena Martensa tropikalny field recording (Lieven Moana – Um Tratado Sobre A Água Quente/A Treatise On Hot Water). Kolaże Nienartowicza, złożone z głębokich kineskopowych szumów lub zaprószonych maźnięć i odprysków sprzężeń przenikających okablowanie, zyskały nagle charakter bibliofilskiej przygody. Wieczór przy książkach przygodowych i filmach o ukrytych miastach szeroko otworzył swoje wierzeje. Szkoda więc, że ten krótki album nie jest bardziej malarski, bogatszy w bardziej wyrazistą paletę odcieni, która uniemożliwiłaby potencjalny złośliwy komentarz: „mgły Nienartowicza to pamiętnik człowieka dotkniętego kurzą ślepotą, brodzącego w szarościach i popielach niepełnosprawnego oka”. Na pewno jednak warto sięgnąć po 4 Songs, szczególnie z uwagi na dwie ostatnie kompozycje, demonstrujące na czym polega granie, które na początku tego roku tak dotkliwie znieważył Karol Gwóźdź bohomazem pod tytułem Tamte czasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz