niedziela, 10 czerwca 2012

Untitled - Untitled 05

Untitled
Untitled 05

2012, Untitled


5.4



Natychmiast po przebudzeniu zorientować się, że całą noc nie zmrużyło się oka – dziwne uczucie, ale częste u progu lata i nadchodzących wraz z nim białych nocy. Trochę jak w Człowieku, który śpi Pereca: można przychwycić własne oczy na bezwiednym obwodzeniu konturów bladych cieni rzucanych na ścianę przez listowie lub chmury. Nerwy napięte. Należy ostrożnie dobierać towarzystwo i lektury. Każde otwarcie drzwi (choć wyczekiwane i spodziewane) wydaje się wtargnięciem. Pożądane wstrząsy: mieszanie napojów zimnych z gorącymi, papieros na czczo. Książka nie powinna być zbyt emocjonalna. Pełna obrazów, ale tych wyzutych z namiętności, szczególnie miłosnej. Mogą być wodniste biele z Zakwitających dziewcząt, może być prastary cień Faulknerowskiego Wielkiego lasu lub niedługie eseje. Chodzi o to, żeby miarowo wypełniać umysł czymś łagodnie wzniosłym, zająć go gęstym i jasnym ciałem, powoli wlewać maślankę do miksera. Byle co może zaatakować wyobraźnię i tłuc się po niej, jak wiatr po pokojach.

Nie trzeba było nowej płyty Plinth – Collected Machine Music – której repertuar jest ograniczony do dźwięków zabawek i urządzeń zaprojektowanych w epoce wiktoriańskiej, aby potwierdzić pretensjonalność pozytywki w roli instrumentu. Otworzyć album melodią pozytywki może jedynie naturszczyk i bez wątpienia naturszczykiem jest autor piątej odsłony dziwacznego projektu Untitled, polegającego na wydawaniu przez anonimową oficynę ekologicznych opakowań z muzyką nie podpisaną i pozbawioną tytulatury. Łatwo o mityzację tego typu przedsięwzięć, szczególnie że wszystko jest na „piątce” bezbronne. Każdą partię pianina – tę fałszującą, tę zdyscyplinowaną, te ambientowe, impresjonistyczne, neoklasyczne – można by przysypać gruzami niebotycznego namechecku, który wielu rozpoczęłoby naiwnie od Sylvaina Chaveau. Osobiście rezygnuję z manewrów usidlania. Nie z troski, nie ze wzruszenia czy z potrzeby chronienia własnym ciałem tej delikatnej efemerydy (a takie właśnie impulsy ten album prowokuje), ale aby zachować chociaż zręby krytycznej trzeźwości, nadszarpniętej muzyką przywołującą stany emocjonalne po nocy jałowych natężeń intelektualnych.

Wymieńmy Chaveau na bardziej subtelny kontekst Blue Angels, a potem poddajmy się oddziaływaniu samej muzyki. Pierwsza kompozycja z Untitled 05 atakuje wyobrażeniem fortepianu lub pianina ustawionych na murawie, pod drzewem owocowym (grusza?), dzięki Bogu już po tym, jak pozbyło się kwiatów. Obraz trwa, rozlega się muzyka, fałszująca, rozstrojona, oburzająco nieskomplikowana, ale nikogo przy klawiaturze, a kolejni aktorzy podstawiani przez zniecierpliwioną imaginację – adonis, Azjata, młoda walkiria – zawodzą, wydają się zbyt toporni, angażowani do roli przez spieszny odruch zagadania estetycznej pustki. Ścieżka klawiszy, ograniczona niekiedy do kilku taktów, powtarzana warstwami różniącymi się jedynie natężeniem, jest irytująco, dogmatycznie prosta, jak transkrypcja mentalności zwierzęcia domowego na język awangardowej sztuki lub któraś z metafor Szymborskiej. Chciałoby się pochwycić tę melodię, melodię, którą potrafiłby zagrać imbecyl, i wryć się w nią pazurami jakiejś wiedzy, rozstrzelać ją nazwiskami czołowych intelektualistów, w skazanym na porażkę szale czarnych charakterów Mononoke.

Nie pojawił się; po prostu już był jak duch, a przecież nie duch, tylko jeleń z krwi i kości, ale taki, jakby skupiał w sobie całą jasność i zarazem stanowił jej źródło, jakby poruszając się w jasności, zarazem ją rozsiewał – już w ruchu, nie inaczej niż zawsze się widzi jelenia przez ten ułamek sekundy, w którym on dostrzegł człowieka; odchylony w owym pierwszym wysokim susie, z wieńcem nawet w tym mglistym świetle jak ustawiony równo na łbie mały fotelik na biegunach. (W. Faulkner, Wielki las, przeł. Z. Kierszys i J. Zakrzewski, Warszawa 1967, s. 101.)

Nagie nuty są z wolna pakowane do wnętrz aksamitnych kokonów, nakładających się i otorbiających wokół siebie nawzajem, jak kolejne sferyczne płaszczyzny narastające w trakcie toczenia się perły w delikatnym wnętrzu muszli. Płynny zoom: organizm lub nieożywiona materia ukształtowane na wzór jedwabiu, skóry lub ligniny ukazanych w przekroju poprzecznym. W mikroskopowym olśnieniu stają się jawne detale poszczególnych warstw, które po osiągnięciu filigranowej kumulacji są po kolei na powrót rozklejane przez jakiś nieodgadniony potencjał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz