Ilekroć wybieram się na film o
superbohaterach towarzyszą mi fatalizm i bezradność. Wiem, że
czeka mnie wymagająca rozrywka. Pomimo całej sympatii będę musiał
silić się na pobłażliwość. Będę musiał przesiać wszystkie
swoje upodobania i wyodrębnić w sobie fana historii Marvela, aby
oglądać wyłącznie jego oczami. Od tego, czy zdołam utrzymać się
w tej roli zależy ocena obrazu. Nie będę mógł polecić filmu
znajomym bez zawiłych przypisów, które nie brzmią absurdalnie
wyłącznie w hermetycznym kręgu równie zdeterminowanych widzów. W
drodze do kina zadaję sobie pytanie, co tym razem zostanie
karygodnie i bezzasadnie (zważywszy na ogromne budżety, gotowe
scenariusze w postaci komiksów i szwadron konsultantów w postaci
fanów) spieprzone.
Jak słusznie zauważyła towarzysząca
mi na seansie koleżanka, Marc Webb widział, czytał i odpowiednio
potraktował Kick-Assa – komiks i film, który prosi się o miano manifestu
sformułowanego przez widzów filmów na podstawie komiksów na użytek
reżyserów filmów na podstawie komiksów. W Niesamowitym
Spider-manie wszyscy – na wzór bohaterów K-A – zachowują się,
jak ludzie. Nie ma ani jednej wziętej z sufitu motywacji lub
postępku kłócącego się z potoczną racjonalnością. Młody
człowiek obdarzony znienacka supermocami jest zaskoczony i
rozradowany, a nie przytłoczony odpowiedzialnością (za co niby?).
Niezwykłe talenty są wykorzystywane do rozwiązywania nasuwających
się problemów, a nie do szerzenia patetycznej krucjaty przeciwko
złu. Dziewczyna pająka (doskonała Emma Stone z imponującą
samodyscypliną kasująca własne uszczerbki, które dostrzec można
było jeszcze w Zombieland czy Łatwej dziewczynie) kuma w lot i nie trzeba jej dwa razy powtarzać, jak tej niezgule Kirsten Dunst. Na przykład zostało osiem minut do eksplozji, Spider-man informuje o
tym swoją ukochaną i dodaje retoryczne pytanie: „Chcesz jeszcze
na coś czekać po tym, co ci powiedziałem?”.
No właśnie, nikt by nie czekał, nikt
nie domagałby się danych w sytuacji, która wymaga jednego: zacząć
biec, cokolwiek ma się akurat na nogach. Webb nie skorzystał ani
razu z furtki, jaką są fantastyczne eksperymenty naukowe, mutanci i
supermoce, i pozostawia w swoim filmie żelazną logikę ludzkich
reakcji. I oczywiście całe to szczytne założenie spaliłoby
zapewne na panewce, gdyby nie dobre, trafne dialogi i Andrew Garfield, który w
roli Spider-mana/Petera Parkera (nie ma mowy o podwójnej roli, to jedna i ta sama osoba) budzi natychmiastową i
bezwarunkową miłość. Trudno wyobrazić sobie lepiej dobranego
aktora, a przede wszystkim trudno wyobrazić sobie, żeby ktoś mógł
bardziej cieszyć się z zadania. W interpretacji Garfielda
Parker nie jest kujonem, lecz fascynatem nauki, nie jest popychadłem,
lecz szeregowym uczniem amerykańskiego liceum, który nie postrzega
zapoznania z dziewczyną w kategoriach cudu, a jedynie odrobinę się
jąka (mistrzowska scena wyznania superbohaterskiej tożsamości i
pocałunku w skutecznej sekwencji: retardacja, humor, retardacja,
dynamika, ukojenie) i jest wrażliwy (poruszająca scena z maską i
chłopcem w płonącym samochodzie). Normalność okazuje się tu być
naturalnym schowkiem na nonszalancję i młodzieńczą dezynwolturę, którą być może Sam Raimi wymarzył dla Toby'ego McGuire'a, ale która nie mogła doczekać spełnienia, bo – blady i wytrzeszczony – Toby grał człowieka-namokłą larwę.
Drobne różnice, które decydują o
diametralnej zmianie optyki. Jak pisze na Filmwebie Michał
Walkiewicz: „Ich konwersacje pełne są niespodziewanych pauz,
niekontrolowanych westchnień, ledwo sygnalizowanych gestów
zwątpienia, zażenowania i ekscytacji”. Pomijając ewentualną trafność tej obserwacji, to czy wcześniej dałoby się zapisać tego typu zdania pod filmem superbohaterskim? Miłość w Niezwykłym
Spider-manie jest dokładnie tak samo pełna drobnych
trzepotań i palpitacji, jak pozostałe relacje Parkera. W filmie
Webba ani razu nie pada słynna sentencja wujka Bena (!),
imperialistyczny narcyzm Connorsa autentycznie bawi (pochód
kameleonów po sieci, prowizoryczne laboratorium szaleńca ulokowane
w kanałach, klasycznie odwzorowana postać Jaszczura, bez
niepotrzebnych fajerwerków graficznych), podobnie jak rozmowy
Parkera z ojcem Gwen (błyskotliwe riposty wokół tematu Godzilli)
czy intrygujące sceny początkowe, kreślące niespodziewanie
chłodny portret rodziców Petera. Podczas dwóch godzin oglądania – chwilami ze łzami wdzięczności w oczach (zresztą: ktoś z tyłu, głosem pełnym wyrozumiałości i wsparcia, zapytał kolegę, czy płacze) – wątpliwości wzbudził tylko jeden jedyny kadr: ostatnie ujęcie w scenie z dźwigami (znudzony jak mops czarny operator żurawia), które i tak można przecież uzasadnić amerykańskim toposem masowego uczestnictwa w wiekopomnych sekundach, które – jak wiemy – są budulcem imperium wielkich wartości.
Każda kolejna część z McGuire'em była gorsza od poprzedniej, ale mimo wszystko pierwszy rozdział
zapamiętałem dość ciepło, także jeszcze jedno podejście
wydawało mi się niepotrzebne. Marc Webb szlifuje jednak
historię Spider-mana do poziomu niesamowitości, definiując – obok Nolanowskich Batmanów – nową
jakość kina superbohaterskiego. Największym atutem jego filmu jest uniwersalność: Niesamowity Spider-man to propozycja także dla widzów, którzy dotychczas stronili od ekranizacji komiksów. Znawców i wielbicieli zawstydza, bezlitośnie wytykając im dotychczasową pokorę i spolegliwość, z jakimi wybaczali produkty wybrakowane. A jakością poboczną, choć może tak naprawdę najistotniejszą, pozostaje niepohamowana, zaraźliwa radość z oglądania, zachęcająca do ponownej wizyty w kinie dla zwykłej poprawy humoru. Udało
się tym razem (choć „udało” to niezbyt szczęśliwe słówko w
kontekście tak świadomego i wyważonego filmu) urzeczywistnić
ideę, którą kinowa seria Marvela szafowała dotąd raczej bez
pokrycia: ideę kina rozrywkowego bez pułapu wiekowego, wolnego od kontekstu konwencji,
tej maszynki do wybaczania najcięższych grzechów kina gatunkowego.
Ludzie, którzy są obecnie w trakcie kręcenia filmu o komiksowych
herosach zapewne złapali się za głowy, bo jak dorównać odświeżonemu Pająkowi, którego jedyny słaby punkt to dyskusyjny gust muzyczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz