czwartek, 19 lipca 2012

Marc Webb - Amazing Spider-man

Ilekroć wybieram się na film o superbohaterach towarzyszą mi fatalizm i bezradność. Wiem, że czeka mnie wymagająca rozrywka. Pomimo całej sympatii będę musiał silić się na pobłażliwość. Będę musiał przesiać wszystkie swoje upodobania i wyodrębnić w sobie fana historii Marvela, aby oglądać wyłącznie jego oczami. Od tego, czy zdołam utrzymać się w tej roli zależy ocena obrazu. Nie będę mógł polecić filmu znajomym bez zawiłych przypisów, które nie brzmią absurdalnie wyłącznie w hermetycznym kręgu równie zdeterminowanych widzów. W drodze do kina zadaję sobie pytanie, co tym razem zostanie karygodnie i bezzasadnie (zważywszy na ogromne budżety, gotowe scenariusze w postaci komiksów i szwadron konsultantów w postaci fanów) spieprzone.

Jak słusznie zauważyła towarzysząca mi na seansie koleżanka, Marc Webb widział, czytał i odpowiednio potraktował Kick-Assa – komiks i film, który prosi się o miano manifestu sformułowanego przez widzów filmów na podstawie komiksów na użytek reżyserów filmów na podstawie komiksów. W Niesamowitym Spider-manie wszyscy – na wzór bohaterów K-A – zachowują się, jak ludzie. Nie ma ani jednej wziętej z sufitu motywacji lub postępku kłócącego się z potoczną racjonalnością. Młody człowiek obdarzony znienacka supermocami jest zaskoczony i rozradowany, a nie przytłoczony odpowiedzialnością (za co niby?). Niezwykłe talenty są wykorzystywane do rozwiązywania nasuwających się problemów, a nie do szerzenia patetycznej krucjaty przeciwko złu. Dziewczyna pająka (doskonała Emma Stone z imponującą samodyscypliną kasująca własne uszczerbki, które dostrzec można było jeszcze w Zombieland czy Łatwej dziewczynie) kuma w lot i nie trzeba jej dwa razy powtarzać, jak tej niezgule Kirsten Dunst. Na przykład zostało osiem minut do eksplozji, Spider-man informuje o tym swoją ukochaną i dodaje retoryczne pytanie: „Chcesz jeszcze na coś czekać po tym, co ci powiedziałem?”.

No właśnie, nikt by nie czekał, nikt nie domagałby się danych w sytuacji, która wymaga jednego: zacząć biec, cokolwiek ma się akurat na nogach. Webb nie skorzystał ani razu z furtki, jaką są fantastyczne eksperymenty naukowe, mutanci i supermoce, i pozostawia w swoim filmie żelazną logikę ludzkich reakcji. I oczywiście całe to szczytne założenie spaliłoby zapewne na panewce, gdyby nie dobre, trafne dialogi i Andrew Garfield, który w roli Spider-mana/Petera Parkera (nie ma mowy o podwójnej roli, to jedna i ta sama osoba) budzi natychmiastową i bezwarunkową miłość. Trudno wyobrazić sobie lepiej dobranego aktora, a przede wszystkim trudno wyobrazić sobie, żeby ktoś mógł bardziej cieszyć się z zadania. W interpretacji Garfielda Parker nie jest kujonem, lecz fascynatem nauki, nie jest popychadłem, lecz szeregowym uczniem amerykańskiego liceum, który nie postrzega zapoznania z dziewczyną w kategoriach cudu, a jedynie odrobinę się jąka (mistrzowska scena wyznania superbohaterskiej tożsamości i pocałunku w skutecznej sekwencji: retardacja, humor, retardacja, dynamika, ukojenie) i jest wrażliwy (poruszająca scena z maską i chłopcem w płonącym samochodzie). Normalność okazuje się tu być naturalnym schowkiem na nonszalancję i młodzieńczą dezynwolturę, którą być może Sam Raimi wymarzył dla Toby'ego McGuire'a, ale która nie mogła doczekać spełnienia, bo – blady i wytrzeszczony – Toby grał człowieka-namokłą larwę.

Drobne różnice, które decydują o diametralnej zmianie optyki. Jak pisze na Filmwebie Michał Walkiewicz: „Ich konwersacje pełne są niespodziewanych pauz, niekontrolowanych westchnień, ledwo sygnalizowanych gestów zwątpienia, zażenowania i ekscytacji”. Pomijając ewentualną trafność tej obserwacji, to czy wcześniej dałoby się zapisać tego typu zdania pod filmem superbohaterskim? Miłość w Niezwykłym Spider-manie jest dokładnie tak samo pełna drobnych trzepotań i palpitacji, jak pozostałe relacje Parkera. W filmie Webba ani razu nie pada słynna sentencja wujka Bena (!), imperialistyczny narcyzm Connorsa autentycznie bawi (pochód kameleonów po sieci, prowizoryczne laboratorium szaleńca ulokowane w kanałach, klasycznie odwzorowana postać Jaszczura, bez niepotrzebnych fajerwerków graficznych), podobnie jak rozmowy Parkera z ojcem Gwen (błyskotliwe riposty wokół tematu Godzilli) czy intrygujące sceny początkowe, kreślące niespodziewanie chłodny portret rodziców Petera. Podczas dwóch godzin oglądania – chwilami ze łzami wdzięczności w oczach (zresztą: ktoś z tyłu, głosem pełnym wyrozumiałości i wsparcia, zapytał kolegę, czy płacze) – wątpliwości wzbudził tylko jeden jedyny kadr: ostatnie ujęcie w scenie z dźwigami (znudzony jak mops czarny operator żurawia), które i tak można przecież uzasadnić amerykańskim toposem masowego uczestnictwa w wiekopomnych sekundach, które – jak wiemy – są budulcem imperium wielkich wartości.

Każda kolejna część z McGuire'em była gorsza od poprzedniej, ale mimo wszystko pierwszy rozdział zapamiętałem dość ciepło, także jeszcze jedno podejście wydawało mi się niepotrzebne. Marc Webb szlifuje jednak historię Spider-mana do poziomu niesamowitości, definiując – obok Nolanowskich Batmanów – nową jakość kina superbohaterskiego. Największym atutem jego filmu jest uniwersalność: Niesamowity Spider-man to propozycja także dla widzów, którzy dotychczas stronili od ekranizacji komiksów. Znawców i wielbicieli zawstydza, bezlitośnie wytykając im dotychczasową pokorę i spolegliwość, z jakimi wybaczali produkty wybrakowane. A jakością poboczną, choć może tak naprawdę najistotniejszą, pozostaje niepohamowana, zaraźliwa radość z oglądania, zachęcająca do ponownej wizyty w kinie dla zwykłej poprawy humoru. Udało się tym razem (choć „udało” to niezbyt szczęśliwe słówko w kontekście tak świadomego i wyważonego filmu) urzeczywistnić ideę, którą kinowa seria Marvela szafowała dotąd raczej bez pokrycia: ideę kina rozrywkowego bez pułapu wiekowego, wolnego od kontekstu konwencji, tej maszynki do wybaczania najcięższych grzechów kina gatunkowego. Ludzie, którzy są obecnie w trakcie kręcenia filmu o komiksowych herosach zapewne złapali się za głowy, bo jak dorównać odświeżonemu Pająkowi, którego jedyny słaby punkt to dyskusyjny gust muzyczny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz