poniedziałek, 23 lipca 2012

Purity Ring - Shrines

Purity Ring
Shrines
2012, 4AD


7.4



Już pierwszy ostrożny spin rodzi pytanie, jak to możliwe, aby materiał trwający niewiele ponad dwadzieścia minut był tak przytłaczający. Wywiera wrażenie klaustrofobicznego ścisku, a jednocześnie pobudza wszechstronnym ogarnięciem obszernego wycinka najnowszych trendów. W rezultacie mikrogatunki, którym przypadła w udziale – mniej lub bardziej sprawiedliwie – łatka  sezonowych efemeryd, zmieniły się z zajawek w zjawiska. Purity Ring chwytają za ogon jednocześnie dubstep, witch house i dream pop i ciągną, aż wszystkie trzy zanurzą się i podduszą w wypracowanym przez projekt języku ekspresji.

Możliwe, że intencją Shrines jest symulacja momentu post- każdego z użytych gatunków, ale konieczne jest doprecyzowanie: nie chodzi o podstawową definicję post-, a więc nie o nagranie na-przykład-dubstepu za pomocą środków wyrazu właściwych innemu gatunkowi. Purity Ring osiągają pułap post- dzięki przekładowi standardowych rozwiązań na-przykład-dubstepu na własny dialekt, na który w tej samej mierze co muzyka składają się teksty. Jeśli więc mówić o intertekstualności, to nie w rozumieniu korespondencji gatunków wciągniętych do gry wzajemnej i równoprawnej inspiracji. Esencją nie jest siatka relacji, lecz magnes lub czarna dziura – ośrodek, który wciąga gatunki w swoją grawitację, więzi je i zmienia wpływologię w drogę jednokierunkową: Shrines wysysają cechy „ofiar”, konsumują ich drogocenne inwarianty, na wzór kanibali pokrzepiających się sercami wrogów. W tak powstałym konglomeracie poszczególne składniki są nie do odróżnienia, stały się anonimowymi jednostkami siły wyrazu, których reidentyfikacja jest absurdem równym przedstawianiu prądu soute, jako procesji żółtych kulek.

Bezdusznej eksploatacji ulega nawet folk, monument w porównaniu z wymienionymi wyżej mikrogatunkami. Trzeba całych pokoleń, długich lat przeżytych w mieście, żeby przegnać z serca tęsknotę za zwyczajami i pejzażami głuszy lub wsi. Shrines reprezentują generację, w której osoczu nie płynie już najdrobniejsze wspomnienie pustkowia, gdzie dzikość i odosobnienie sprawiają, że na kazirodztwo lub mord patrzy się z dozą zrozumienia. Sam jestem zepsuty do szpiku kości urodą tego zapomnianego świata, ale Purity Ring już nie potrafią go rozpoznać:  kreślą wizję omnimiejskiej rzeczywistości, molochów ciągnących się kilometrami w głąb ziemi niczym pokłady dżungli, w której ściółce kolor i blask kwiecia zastąpiły poświaty wszechobecnych  ekranów dotykowych, kamer i półprzezroczystych klawiatur wyświetlanych z ukrytego projektora. Technofolk: nanoangstremy złożonych, wpółświadomych mechanizmów uformowanych na kształt kory, łyka czy sierści.

Przed chwilą z żarliwym zrozumieniem pisałem o zbożach i sadach, o Magic Place Julianny Barwick, a teraz patrzę na pointę klipu do „Belispeak”: horyzont wyznaczony przez ciemną linię dżungli rozrywa sylweta gigantycznego mecha, zmierzającego prosto w stronę bohaterki i widzów. Moment wyrwany ze snu inspirowanego partią Neuroshimy.

Sadystyczna metaforyka (ujawnione wnętrzności, przedziurawione powieki, mostek rozłamany, by dać żebrom możliwość pewniejszego chwytu) uniwersum konstruowanego na wzór Labiryntu Fauna musi się oprzeć o neologizmy. Na Shrines to nie tylko pusta leśmianoza, ale i sposób na przechytrzenie konkurencji (Crystal Castles, Death Grips) poprzez odrealnienie furii. Co może znaczyć dziwne słówko „obedear”? Uległość i posłuszeństwo (to obey) zrośnięte na stałe z lubością? Sadyzm jako savoir vivre buduarów przyszłości? Starcie Niebezpiecznych związków de Laclosa i Perfekcyjnej niedoskonałości Dukaja? Być może. Tłumaczyłoby to czułość w głosie wokalistki oraz wyczuwalnie erotyczny stosunek jej partnera do wszystkich bez wyjątku bitów, do każdej ławicy syntezatorowych wystrzałów i do sampli wokalnych przeforsowanych w łańcuchu najmocniejszych tracków („Amenamy”-„Belispeak”-„Obedear”) w pomocniczy rytm, który oplata bazowe hip hopowe podkłady tak ściśle, że zdają się giąć pod własnym ciężarem i upadać po torze nieziemskiej trajektorii gdzieś w dół, gdzie przygotowane są już głodne dłonie i szczęki.

Perwersyjny erotyzm uwydatniany w węzłowych momentach płyty poprzez nawracające w lirykach seksualne aluzje jest kolejną – obok monotonnej koherencji samej muzyki – przesłanką dla czytania Shrines jako albumu konceptualnego. Sceny z „Belispeak” czy „Saltkin” w tajemniczy sposób przypominają próbę zbiorowego gwałtu na więziennej planetoidzie z Obcego 3. Inne epizody przekierowują do „momentów” z Pamięci absolutnej. Seks wiąże się na Shrines z wyobraźnią właściwą science fiction – jest oślizgły, na poły machinalny, akompaniuje mu pneumatyczny syk spotniałych mechanizmów, ale związany jest z porzuceniem barier i uwolnieniem zwierzęcej nieświadomości, wytryskującej pod ciśnieniem z roztrzaskanych pojemników, jak freon, neon lub ciekły azot – magiczne, barwne, lotne eliksiry przyszłości.

Shrines nie są albumem rozwijającym jakąkolwiek stylistykę. To płyta zbyt eklektyczna, aby jakiekolwiek genre zechciało wpisać ją na oś czasu własnej ewolucji. Musiałoby ulec rozsadzeniu w momencie konsumpcji. Debiut Purity Ring koreluje gatunki poprzez bezpieczne rozpięcie się w punkcie ich styku i ssanie energii ze wspólnej czakry witch house'u, dubstepu i zdigitalizowaneogo dream popu, która dotąd wydawała się nazbyt odległa lub wręcz niemożliwa do osiągnięcia, jak punkt przecięcia równoległych prostych. Im dalej brnąć w ten obraz, tym coraz żywsze staje się wspomnienie Galactusa – komiksowego ucieleśnienia bezstronnej, egoistycznej destrukcji. Shrines liczą się więc – pomimo swojej totalności i nienasycenia – wyłącznie jako materiał autorski, wywindowany do względnej popularności w wyniku pomyślnego splotu okoliczności. Internet to zjawisko, w którego ramach dokonują się obecnie zmiany częstsze i głębsze niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia społecznego. Większość transformacji, jakie przebywa sieć, postrzegana jest w kategoriach kryzysu, nic więc dziwnego, że Internet hołubi podobne sobie twory: hybrydy, perwersje i fantomy. Bez tego środowiska Shrines po prostu nie miałyby odbiorców.

Purity Ring nie są jednak kolejnym archiwum przesyłanym sobie nawzajem przez blogerskie lobby. W rzeczywistości twardego nośnika wydanego pod auspicjami klasycznej wytwórni udało im się przecież osiągnąć to, czego nie potrafiła dokonać Grimes. W recenzji Vision pisałem, że „pozycje nagrywane pod dyktando klasycznego signature soundu 4AD łatwiej znaleźć w katalogach epigońskich witch house'owych bedroom-labeli niż w aktualnym asortymencie macierzy”, a „próby przełamania schematu i tchnięcia w katalog oficyny świeżego powietrza” się nie udają. Wraz z premierą Shrines 4AD znów jawi się przez chwilę jako wytwórnia jednocześnie dyktująca i podsumowująca trendy, sprzęgnięta z rzeczywistością nie tylko jako pomnik złotego wieku muzyki popularnej, ale i centrum prognozowania jej przyszłych odsłon.

Czy nie dostrzegam wad tej płyty? Oczywiście, że je widzę. Na wstępie wspomniałem o paradoksalnym wrażeniu klaustrofobii wywołanej przez album krótki i – pomimo potęgi bitów – lekki. Shrines są monotonne, uboższe w barwy od mixtape'ów Clams Casino, mniej przystępne od nowych tracków Franka Oceana czy A$AP Rocky'ego. Są także (dla wielu słuchaczy okaże się to największą zaporą) adresowane do odbiorcy łączącego otwartość na trendy z wytrwałością pozwalającą na ich analizę w toku wielokrotnego odsłuchu materiału powszechnie posądzanego o kicz, tandetę lub marketingowe wyrachowanie. Taka postawa może służyć za przykład naiwnej ufności wobec sztuki lub za definicję trwonienia energii, na którą zasługują jedynie kanoniczni artyści, a już na pewno jest zaprzeczeniem ideałów wyznawanych przez polskich dziennikarzy muzycznych, słusznie obawiających się plajty swoich aktywów po globalnym krachu kultu The Killers. Okropnie się z tym czuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz