Giles Corey
2011, Enemies List Home Recordings
Teraz: po upalnym dniu, po zrywaniu czereśni z drzewa, teraz: o drugiej w nocy, po spaleniu papierosa na parkingu, kiedy już nie jest tak gorąco i powiew letniej nocy omywa jak spokojne wody, wspomnienie doznań oferowanych przez Giles Corey jest tak odległe, jak to tylko możliwe. Opisywanie muzycznej zawartości tego albumu mijałoby się z celem, dlatego odsyłam do bloga Piotrka Madeja, który zręcznie streścił cały koncept, a sam opowiem raczej pewną historię.
„Odkąd pamiętam” byłem miłośnikiem ruin. Nasuwa mi się nawet słowo „kochanek”, bo atrakcyjna siła rozsypujących się budowli oddziałuje na mnie w kategoriach erotycznych. Jedyne w swym rodzaju uniesienie. Szczęśliwym trafem miałem możliwość długotrwałej eksploracji tego, co zostało po pożarze w kompleksie budynków Starej Rzeźni przy gdańskiej Ołowiance (1, 2). Konglomerat wypalonych od środka konstrukcji, poddanych erozji za sprawą czasu, szabrowników i wandali, tworzył rozległą wyspę w środku miasta, wyspę ulokowaną dla większego kontrastu w sąsiedztwie urokliwej mariny. Badając z kolegami tę osobną niewielką dzielnicę szczątków industrialnej architektury doznawaliśmy głębokiej, podskórnej obawy – czy to przed wizją nieprzyjemnego spotkania z innymi gośćmi ruin, czy też przed możliwością zawalenia się podłóg i stropów mieszczących zwiedzane przestrzenie. Nie bez wpływu pozostawała oczywiście sama atmosfera miejsca, jego nieuchwytna aura, która umysł oćwiczony horrorami w typie Hostelu czyniła podatnym na wyobrażenia głuchego uwięzienia i bestialskich okrucieństw z rąk bezkarnych i zezwierzęconych istot.
„Odkąd pamiętam” byłem miłośnikiem ruin. Nasuwa mi się nawet słowo „kochanek”, bo atrakcyjna siła rozsypujących się budowli oddziałuje na mnie w kategoriach erotycznych. Jedyne w swym rodzaju uniesienie. Szczęśliwym trafem miałem możliwość długotrwałej eksploracji tego, co zostało po pożarze w kompleksie budynków Starej Rzeźni przy gdańskiej Ołowiance (1, 2). Konglomerat wypalonych od środka konstrukcji, poddanych erozji za sprawą czasu, szabrowników i wandali, tworzył rozległą wyspę w środku miasta, wyspę ulokowaną dla większego kontrastu w sąsiedztwie urokliwej mariny. Badając z kolegami tę osobną niewielką dzielnicę szczątków industrialnej architektury doznawaliśmy głębokiej, podskórnej obawy – czy to przed wizją nieprzyjemnego spotkania z innymi gośćmi ruin, czy też przed możliwością zawalenia się podłóg i stropów mieszczących zwiedzane przestrzenie. Nie bez wpływu pozostawała oczywiście sama atmosfera miejsca, jego nieuchwytna aura, która umysł oćwiczony horrorami w typie Hostelu czyniła podatnym na wyobrażenia głuchego uwięzienia i bestialskich okrucieństw z rąk bezkarnych i zezwierzęconych istot.
Myszkując po ruinach spalonej rzeźni natykaliśmy się co i rusz na ślady utajonego życia. W zatęchłej, pogrążonej w wilgotnym mroku piwnicy znaleźliśmy błyszczącą nowością ulotkę po pizzy. Na strychu, pod dachem tylko do połowy pokrytym dachówką, w snopach zadymionego światła przedzierającego się między zwęglonymi krokwiami, z dziwnym napięciem zbliżyliśmy się do stosiku pustaków uformowanego na kształt ołtarza. Obtłuczone cegły pokryte były ogarkami czerwonych świec; wosk, rozlany i zastygły w promieniste kształty, przypominał dziwaczne przyczajone stworzenia, a sterczące z plastycznej masy czarne knoty kojarzyły się z kastracją lub okaleczeniami przez żar. Zwiedzając ogołocone korytarze otworzyliśmy ogromną ilość skrzypiących drzwi i wszystkie porzucaliśmy uchylone. W jednym z pokoi, które kiedyś były pewnie biurami, odkryliśmy materac obdarty do gołych sprężyn, a na nim, swobodnie rozłożony na aluminiowych spiralach, spoczywał szkielet dobermana. Żebra wymieszały się ze sprężynami, metal wcisnął się między przerwy w kościach, a kości wsunęły się pomiędzy sprężyny, formując szczątki kryptozoologicznego fenomenu. W pomieszczeniu panowała jasność wlewająca się przez okno pozbawione framugi – zwyczajną dziurę w ścianie, za którą toczyło się idealnie bezchmurne niebo. Wycofaliśmy się w milczeniu, te akurat drzwi zatrzaskując.
Aż dziw, że ów szkielet, pławiący się w chwili wytchnienia lub tkwiąc w uwięzieniu, nie rozpierzchł się nakryty na gorącym uczynku samego tylko istnienia. Scenka ta nawiedziła mnie, kiedy powtarzałem sobie Sklepy cynamonowe, ze szczególną siłę przy dość słynnej scenie z Dokończenia Traktatu o manekinach:
Widziałem, jak z drgania powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje to pośpieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych oleandrów, które napełniły pokój rzadką, leniwą śnieżycą wielkich, różowych kiści kwietnych.
– Nim zapadł wieczór – kończył ojciec – nie było już śladu tego świetnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była tylko mistyfikacją, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa się pod pozór życia. (B. Schulz, Proza, Kraków 1964, s. 91-92)
Innym razem, we dwóch, rozpoczęliśmy wędrówkę od dotąd niezbadanej strony, wybrawszy się do rzeźni nocą. Otworzyliśmy jakieś drzwi znajdujące się na poziomie gruntu i weszliśmy w wąski korytarz. Po kilku załomach dotarło do nas, że widzimy coraz lepiej i stanęliśmy jak wryci orientując się, że zaabsorbowani podskórnym napięciem nie dostrzegliśmy przed sobą pełgającego światła. Spojrzeliśmy po sobie w skrajnym napięciu i zgodnie ruszyliśmy dalej. Wstrzymując oddech penetrowaliśmy ukryty wśród czarnych murów pokój wyposażony w meble ze sklejki, oświetlony i dziwnie schludny. Wycofując się z wolna, usłyszeliśmy głosy zmierzające w naszą stronę i to od strony wejścia, więc natychmiast pobiegliśmy w ich stronę chcąc dopaść drzwi przed nimi. Wyprysnęliśmy na powietrze tuż przed nosem kilku cieni i jak szaleni pobiegliśmy przed siebie, błędni, z umysłami wyjałowionymi paniką, wprost ku sercu kompleksu. Biegliśmy długo, nie ścigani, przewracając się na wertepach i gruzie. Kiedy już łapaliśmy oddech, stoczyliśmy się w dół rumowiska i znaleźliśmy się dokładnie w zgrupowaniu kilku ognisk! Zanim zaczęliśmy na powrót uciekać, uciekać i uciekać w dziesiątej części jakiejś zabłąkanej sekundy przypatrywaliśmy się w osłupieniu rozmazanym kształtom podnoszącym się tu i ówdzie znad palenisk .
Dlaczego wracaliśmy skoro każda wizyta wiązała się ze strachem? Być może dlatego, że był to lęk niespotykanego rodzaju. Narastająca powoli presja, nacisk głęboko w trzewiach, wciąż uchylany nieokiełznaną ciekawością tego, co za kolejnym zakrętem. A potem, już na spokojnej, miejskiej marinie, ni stąd ni zowąd dyszenie i drżenie nóg, nawet jeśli wycieczka obyła się bez niespodzianek. Nasiąkaliśmy atmosferą ruin, ich skręceniem w pożodze, znienacka zakrzepłą, zasupłaną na amen dynamiką. Ten wyczerpujący lęk był jak narkotyk totalnego zaabsorbowania istnieniem, ograniczeniem do zmysłów wyczulonych do granic możliwości i interpretujących ostrzegawczo każdy najdrobniejszy hałas – odgłos kroków lub kruszenia się podłoża. Przemierzając tamto zgrupowanie ruin, z budynku do budynku, po piwnicach i schodach, wspinając się do okien prowadzących do pomieszczeń z zabitymi na głucho drzwiami i zadzierając głowy, by spojrzeć w górę opróżnionego szybu windy, przez który do piwnicy leciała zielonkawa woda i nasiona kiełkujących w plamie światła roślin, ani razu nie spojrzeliśmy na zegarek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz