sobota, 22 września 2012

Lunar Miasma - Impermanent Nature

Lunar Miasma
Impermanent Nature

2012, SicSic Tapes


7.6



Wśród irytujących porzekadeł, które od zarania sztuki ludzkość pracowicie wynotowuje, aby zbliżyć się do przyszpilenia jej istoty w ostatecznym, rozstrzygającym ujęciu, wyróżnić można kilka szczególnie niebezpiecznych. W moim osobistym rankingu przoduje między innymi pogląd, wedle którego sprawdzianem genialnej myśli jest możliwość satysfakcjonującego objaśnienia jej kilkulatkowi. Pominę wyliczenie dość oczywistych powodów swojej antypatii i powiem tylko, że od pięciu miesięcy borykam się z zadaniem przeciwnym: próbuję opisać skrajnie klarowne, wręcz dziecinnie prostolinijne nagranie, które wyznacza nowe horyzonty poszukiwaniom prowadzonym ostatnimi czasy na niwie fascynacji syntezatorami i muzyką progresywną lat siedemdziesiątych (a może konkretnie rokiem 1977 i wydanym wówczas Mirage Klausa Schulze?). „Pięć miesięcy” to nie figura retoryczna; ów dystans jest raczej miarą mojej rezygnacji. Impermanent Nature jest tak proste, że każda próba werbalizacji musi wydać się pretensjonalnym gmatwaniem zjawiska, które wymaga po prostu doświadczenia go na własnej skórze.

Wydawcom taśmy również brakuje słów. Bez ogródek przyznają: „We don’t know how Panos does the trick”, a sam autor unika jakichkolwiek wiążących wypowiedzi. Na blogu ogłasza tylko premiery kolejnych taśm, w skąpych słowach dając wyraz zadowoleniu, że udaje mu się wypuszczać kolejne kompozycje pod auspicjami swoich ulubionych oficyn. Przypadkiem wszystkie te labele zyskują coraz szersze grono słuchaczy. Jako Lunar Miasma, Panos Alexiadis wydawał w ostatnich miesiącach dla Hooker Vision (Existence, 2011), Digitalis (The Gateway, 2011), Sweat Lodge Guru (Gone, 2011), Field Studies (Arrival, 2011), Moon Glyph (Observing the Universe, 2012), Tranquility (Managing the Dream, 2012) i SicSic Tapes (Impermanent Nature, 2012).

Album jest przytłaczająco piękny, choć składa się jedynie z kilku solówek na syntezatorze. Centrum płyty – trafnie zatytułowane „Full Absorption” – niepodzielnie opanowała krystalicznie czysta melodia, którą daje się z łatwością przetransponować na analogowe instrumentarium (dokładnie tak samo, jak ikoniczne „Endless Summer” Fennesza, które po kilku próbach można bez większych problemów odegrać na podręcznej gitarze). Ze srebrzystej, rozjarzonej strugi skondensowanej energii – przypominającej jednocześnie wyładowania otaczające prądnice Tesli, efekty świetlne towarzyszące nadnaturalnym technikom walki uprawianym przez bohaterów anime, jak i wysokogórskie mineralne zdroje – wyłaniają się od czasu do czasu drobne zawirowania i dysonanse, ale każde z nich zostaje porwane przez nurt i roztarte na proch. Zresztą ornamentacje – drobne sprzężenia i drony – zauważa się dopiero z czasem, kiedy po wielu skupionych sesjach umysł oswaja się z despotyczną grawitacją wiodącej ścieżki. Miąższ gruszki ma podobną do niej fakturę: jedwabista gładkość usiana drobnymi zbliznowaceniami, miękkość poprzetykana granulkami i włókienkami wyczuwalnymi dopiero przez wrażliwy język.

Niesamowite solo z „Total Absorption” odnajduje swoje skromniejsze, ale nie mniej poruszające warianty w sąsiednich utworach. W otwierającej album kompozycji tytułowej jednym gestem ucisza filuterne przekomarzanki ozdobników, z urzekającą zarozumiałością koncentrując na sobie uwagę. W finalnym „Insight (Part II)” rozpościera zaś przed okiem wyobraźni panoramiczny landszaft, przedstawiający terytoria zalegające pod dziewiczym śniegiem. Ta glacjalna pustynia może być równie dobrze narracyjnym komentarzem do pamiętnej serii zimowych fotografii, które towarzyszyły albumowi Panthy du Prince'a, jak i rozwinięciem obrazu mroźnej postapokaliptycznej głuszy, wokół którego koncentrują się pierwsze sceny Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego. Obojętne zresztą, do jakiego zadania zostaną zaprzęgnięte – monumentalne syntezatorowe sola drążą wrażliwość i pozostawiają nieprzygotowanego słuchacza emocjonalnie wyjałowionym. Wyczerpanie nieskazitelnym pięknem każe szukać alternatywy wśród mniej absorbujących nagrań, ale po doświadczeniu Impermanent Nature gros pozycji utrzymanych w estetykach dream/new age/lo-fi/drone wydaje się  wręcz odpychające.

Najnowsze wydawnictwo Lunar Miasma jest niewątpliwie efektem długotrwałych poszukiwań nowych środków wyrazu. Łatwo prześledzić bieg tej eksploracji, przerzucając kilka ostatnich albumów Alexiadisa. Observing the Universe było jeszcze dość złożone i zdatne do porównań z innymi uczestnikami sceny drone. Managing the Dream sygnalizuje klarowanie się srebrzystego, zwięzłego brzmienia, ale wciąż jeszcze pozostaje dość niezborne i chętnie korzysta z furtek otwieranych przez estetykę improwizacji. Prototypem „Full Absorption” jest tutaj transowe „Hypnopompic Speech”, wielopłaszczyznowy szkic rozpisany na syntezator i marmurkowate drony, kojarzące pełen splendoru glitchu spod znaku Causeyoufair z piaszczystym dronem Stellar OM Source. Impermanent Nature jest ukoronowaniem tego wysiłku – albumem, który wdziera się w pamięć, uzależnia emocjonalnie i nie pozostawia wątpliwości, że mimo swojej totalności jest jedynie przystankiem na drodze greckiego wirtuoza synthu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz